Zelazny Roger - Książę Chaosu - Rozdział 12

      I tak powróciłem do Dworców Chaosu, wstępując tu przez zakrzywioną przestrzeń galerii rzeźb Sawalla.
      - Gdzie jesteśmy? - zapytał mój upiór-ojciec.
      - To coś w rodzaju muzeum - wyjaśniłem. - Wybrałem je, bo oświetlenie jest tu marne i można znaleźć dość kryjówek.
      Przyjrzał się niektórym eksponatom, a także ich ułożeniu na ścianach i suficie.
      - Piekielne miejsce, żeby w nim toczyć walkę - zauważył.
      - Chyba tak.
      - Tutaj dorastałeś, co?
      - Tak.
      - Jak było?
      - Właściwie nie wiem. Nie mam z czym porównywać. Miewałem szczęśliwe chwile, sam albo z przyjaciółmi, miewałem przykre. Jak każde dziecko.
      - A to miejsce...?
      - To Linie Sawall. Żałuję, że nie mamy czasu, żeby pokazać ci całość, przeprowadzić przez wszystkie drogi.
      - Może kiedyś.
      - Może.
      Ruszyłem. Miałem nadzieje, że pojawi się Ghostwheel albo Kergma. Nic z tego.
      Wreszcie skręciliśmy w korytarz, który doprowadził nas do komnaty arrasów, skąd droga wiodła do sali, gdzie zmierzałem. Drzwi komnaty wychodziły bowiem na przejście mijające galerię metalowych drzew. Zanim jednak wyszliśmy, usłyszałem jakieś głosy. Czekaliśmy więc w komnacie - gdzie stał szkielet Dżabbersmoka pomalowany na pomarańczowo, niebiesko i żółto, wczesny okres psychodeliczny - aż przejdą rozmawiający. W jednym z nich natychmiast rozpoznałem swojego brata Mandora. Drugiego nie zdołałem zidentyfikować jedynie na podstawie głosu, ale gdy nas mijali, zobaczyłem lorda Bancesa z Amblerash, Najwyższego Kapłana Węża, Który Jest Manifestacją Logrusu (żeby choć raz zacytować jego pełny tytuł). W marnej powieści z pewnością przystanęliby przed drzwiami, a ja podsłuchałbym ich rozmowę i dowiedział się wszystkiego, co chciałem wiedzieć na dowolny temat. Zwolnili przechodząc.
      - A więc tak się to dokona? - zapytał Bances.
      - Tak - odparł Mandor. - Już niedługo.
      A potem oddalili się i nie usłyszałem już ani słowa. Nasłuchiwałem ich kroków, póki nie ucichły. Potem odczekałem jeszcze chwilę. Przysiągłbym, że jakiś cichy głos nakazuje mi: „Idź. Idź za nimi".
      - Słyszałeś coś? - szepnąłem.
      - Nie.
      Wyszliśmy więc na korytarz i skręciliśmy w prawo, w kierunku przeciwnym do tego, który wybrali Bances z Mandorem. I natychmiast poczułem ciepło trochę poniżej lewego biodra.
      - Myślisz, że przebywa gdzieś tutaj? - spytał upiór Corwina. - Jako więzień Dary?
      - Tak i nie - odpowiedziałem. - Au!
      Miałem wrażenie, że rozżarzony węgiel spadł mi na udo. Wbiłem dłoń w kieszeń i wsunąłem się do najbliższej niszy, którą dzieliłem z jakąś zmumifikowaną damą w bursztynowym sarkofagu.
      Zrozumiałem, co to jest, już w chwili, gdy zaciskałem na nim palce. Obudziło to całą serię filozoficznych spekulacji, których rozważać w tej chwili nie miałem ani czasu, ani ochoty. Potraktowałem je zatem w sposób uświęcony tradycją: odłożyłem na później.
      To spikard wyjąłem z kieszeni i teraz leżał ciepły na mojej dłoni. Prawie natychmiast maleńka iskierka przeskoczyła od niego do tego, który miałem na palcu.
      Nastąpił bezgłośny kontakt, ciąg obrazów, idei, uczuć ponaglających, bym odszukał Mandora i oddał mu się do dyspozycji w celu przygotowania mojej koronacji na króla Chaosu. Rozumiałem teraz, dlaczego Bleys zakazał mi go nosić. Bez pośrednictwa mojego spikarda, sugestie tamtego byłyby nie do odparcia. Wykorzystałem własny pierścień, żeby uciszyć tamten i wznieść wokół niego cienką izolującą skorupę.
      - Masz dwa takie paskudztwa! - zauważył upiór Corwina.
      Przytaknąłem.
      - Wiesz może o nich coś, czego ja nie wiem? - zapytałem. - To znaczy właściwie cokolwiek.
      Pokręcił głową.
      - Tylko tyle, że podobno są wczesnymi obiektami mocy. Pochodzą z czasów, kiedy wszechświat był jeszcze całkiem mętny, a krainy Cienia nie tak wyraźnie określone. Kiedy nadszedł czas, ich posiadacze zasnęli albo rozpłynęli się czy cokolwiek, co robią takie postacie, natomiast spikardy zostały usunięte, ukryte lub przekształcone czy cokolwiek, co dzieje się z takimi przedmiotami po zakończeniu opowieści. Istnieje wiele jej wersji, ma się rozumieć. Jak zawsze. Ale sprowadzenie do Dworców dwóch spikardów z pewnością ściągnie na ciebie uwagę, nie wspominając już o tym, że ich obecność na tym biegunie istnienia zwiększy potęgę Chaosu.
      - O rany! Polecę, żeby ten, który noszę, też się ukrył.
      - Nie sądzę, żeby to się udało. Chociaż nie jestem pewien. Myślę, że musi utrzymywać stały kontakt ze wszystkimi źródłami energii, a taka ciągła transmisja musi zdradzać jego obecność.
      - W takim razie rozkażę, żeby nastroił się na możliwie niski poziom.
      Kiwnął głową.
      - Konkretny rozkaz na pewno nie zaszkodzi - stwierdził. - Chociaż prawdopodobnie robi to automatycznie.
      Schowałem drugi pierścień do kieszeni, wysunąłem się z niszy i ruszyłem korytarzem.
      Zwolniłem, kiedy zdawało mi się, że docieramy do właściwego miejsca. Myliłem się jednak. Metalowego lasu nie było. Minęliśmy więc tę sekcję. Po chwili znaleźliśmy się w znajomym punkcie - z przeciwnej strony poprzedzającym metalowy las.
      Już odwracając się, wiedziałem. Wiedziałem, co zaszło. Kiedy dotarliśmy do właściwej sali, zatrzymałem się i patrzyłem.
      - Co to jest? - zapytał mój upiorny ojciec.
      - Wygląda jak wystawa wszelkich typów ostrej broni i narzędzi, jakie wydał z siebie Chaos - stwierdziłem. - Jak pewnie zauważyłeś, wszystkie są ustawione ostrzami w górę.
      - I co? - zdziwił się.
      - To jest to miejsce - odparłem. - Miejsce, gdzie mieliśmy się wspiąć na metalowe drzewo.
      - Merle - rzekł. - Może ta okolica wywiera jakiś szkodliwy wpływ na moje procesy myślowe. Albo twoje. Nic z tego nie zrozumiałem.
      - To pod sufitem. - Wskazałem ręką. - Znam przybliżone położenie... chyba. Teraz wygląda tu trochę inaczej...
      - Co tam jest, synu?
      - Przejście... obszar przeskoku, podobny do tego, przez który weszliśmy do sali ze szkieletem Dżabbersmoka. Ale ten przeniósłby nas do twojej kaplicy.
      - I tam zmierzaliśmy?
      - Tak.
      Potarł dłonią brodę.
      - Wiesz, zauważyłem kilka dość wysokich obiektów na wystawach, które minęliśmy - stwierdził. - I nie wszystkie były z metalu albo kamienia. Moglibyśmy przeciągnąć tu z korytarza ten słup totemiczny czy cokolwiek to było, usunąć parę ostrych eksponatów, ustawić go...
      - Nie - przerwałem mu. - Dara najwyraźniej odkryła, że ktoś tu był. Pewnie ostatnim razem, kiedy niemal mnie przyłapała. Dlatego zmieniła tu wystrój. Są tylko dwa sposoby wejścia na górę: przynieść tu coś nieporęcznego, jak proponujesz, i usunąć sporą część tych szpikulców. Albo użyć spikarda i przefrunąć na miejsce. Pierwsze rozwiązanie potrwa za długo i prawdopodobnie odkryją nas przy pracy. Drugie wymaga tak wielkich energii, że bez wątpienia uruchomi wszystkie magiczne alarmy, jakie zainstalowała w okolicy. Chwycił mnie pod rękę i wyciągnął z sali.
      - Musimy porozmawiać - oświadczył, prowadząc do alkowy, gdzie stała ławka. Usiadł i skrzyżował ręce.
      - Muszę wiedzieć, co tu się, u licha, dzieje - rzekł. - Nie mogę ci pomagać, dopóki mi nie wytłumaczysz. Jaki jest związek między Corwinem i jego kaplicą?
      - Domyśliłem się chyba, o co chodziło mamie, kiedy mi powiedziała: „Szukaj go w Otchłani" - wyjaśniłem. - Na podłodze kaplicy jest mozaika ze stylizowanymi wizerunkami Amberu i Dworców. Na krańcu połówki Dworców przedstawiono Otchłań. Kiedy byłem w kaplicy, nawet się tam nie zbliżyłem. Mogę się założyć, że jest tam przejście, a na jego drugim końcu znajduje się więzienie Corwina. Kiwał głową, kiedy mówiłem.
      - Czyli zamierzałeś przejść i go uwolnić? - zapytał.
      - Zgadza się.
      - Powiedz, czy te przejścia muszą działać w obie strony?
      - No nie... Aha, rozumiem, o co ci chodzi.
      - Czy mógłbyś dokładniej opisać mi tę kaplicę? Opowiedziałem mu wszystko, co zapamiętałem.
      - Intryguje mnie ten magiczny krąg na podłodze - oświadczył. - To może być środek komunikacji z nim, bez ryzyka przebywania w jego obecności. Może jakiś typ przekaźnika obrazu.
      - Niewykluczone, że będę musiał długo tam majstrować... chyba że będę miał szczęście. Proponuję, żeby przelewitować, wejść tam, skorzystać z przejścia przy Otchłani, dotrzeć do niego, uwolnić i wynieść się stamtąd jak najszybciej. Żadnych subtelności. Żadnej finezji. Jeśli cokolwiek zachowa się inaczej, niż oczekujemy, przebijemy się z pomocą spikarda. Musimy działać szybko, bo jak tylko zaczniemy, oni będą wiedzieć.
      Przez długą chwilę spoglądał w przestrzeń, jakby się nad czymś mocno zastanawiał.
      Wreszcie zapytał:
      - Czy coś mogłoby przypadkowo uruchomić alarm?
      - Hm... Przypuszczam, że jakiś błądzący magiczny strumień z prawdziwej Otchłani. Czasami je wypluwa.
      - Co mogłoby wskazywać na takie zjawisko?
      - Magiczny depozyt albo transformacja.
      - Potrafiłbyś je podrobić?
      - Chyba tak. Ale w jakim celu? Przyjdą, żeby zbadać sprawę, nie znajdą Corwina i przekonają się, że to tylko sztuczka. Szkoda wysiłku.
      Zachichotał.
      - Ale oni go znajdą - powiedział. - Ja zajmę jego miejsce.
      - Nie mogę ci na to pozwolić!
      - To mój wybór - stwierdził. - A on będzie potrzebował czasu, jeśli ma powstrzymać Mandora i Darę przed rozwinięciem konfliktu Potęg poza wszystko, co wydarzyło się w dniach Skazy Wzorca.
      Westchnąłem.
      - To jedyne rozwiązanie - dodał.
      - Chyba masz rację.
      Rozprostował ręce, przeciągnął się i wstał.
      - Bierzmy się do roboty - rzucił.
      Musiałem opracować zaklęcie, czego ostatnio nie robiłem... No, może pół zaklęcia, tę połowę dotyczącą efektów, ponieważ miałem spikard, żeby je zasilać. Potem ciąłem nim łan ostrzy, zmieniając fragmenty kling w kwiaty, zespolone z nimi na poziomie molekularnym. Poczułem mrowienie i wiedziałem, że to psychiczny czujnik zareagował na moją działalność i raportuje ją w centrali.
      Wtedy przywołałem więcej energii i uniosłem nas w powietrze. Poczułem ssanie przejścia trafiłem prawie idealnie. Pozwoliłem, by nas przeniosło.
      Gwizdnął cicho, rozglądając się po kaplicy.
      - Podziwiaj - powiedziałem. - Tak traktuje się boga.
      - Tak... Więźnia własnego kościoła. Przeszedł przez pokój, rozpiął pas z mieczem i zamienił go na ten z ołtarza.
      - Dobra kopia - ocenił. - Ale nawet Wzorzec nie potrafi stworzyć drugiego Grayswandira.
      - Myślałem, że na ostrzu wyryty jest fragment Wzorca.
      - A może odwrotnie.
      - Nie rozumiem.
      - Spytaj o to drugiego Corwina - poradził. - Ma to związek z czymś, o czym niedawno rozmawialiśmy. Wręczył mi morderczy zestaw: broń, pochwę, pas.
      - Będzie miło, jeśli mu to oddasz - powiedział. Zapiąłem sprzączkę i przerzuciłem sobie pas przez głowę i ramię.
      - Oddam - obiecałem. - Ruszajmy już.
      Skierowałem się na drugi koniec kaplicy. W pobliżu wizerunku Otchłani na podłodze poczułem łatwo rozpoznawalny ciąg przejścia.
      - Eureka! - zawołałem, uruchamiając kanały spikarda. - Chodź. Zrobiłem krok, a przejście zabrało mnie stamtąd.
      Wylądowaliśmy w celi jakieś pięć na pięć metrów. Pośrodku stał drewniany filar, na kamienną podłogę ktoś rzucił trochę słomy. Dwie ściany były drewniane, dwie z kamienia. W drewnianych tkwiły drzwi z desek, w jednej z kamiennych ścian drzwi metalowe, z dziurką od klucza po lewej stronie. Na gwoździu wbitym w filar wisiał klucz odpowiednich rozmiarów.
      Zdjąłem go i szybko zajrzałem za drewniane drzwi po prawej stronie. Znalazłem tam dużą beczkę wody, chochlę, talerze, kubki i rozmaite utensylia. Po przeciwnej stronie za drzwiami leżały koce i stosy paczek, zawierających chyba papier toaletowy.
      Wreszcie zastukałem kluczem do metalowych drzwi. Żadnej odpowiedzi. Wsunąłem klucz w zamek i poczułem, że mój towarzysz chwyta mnie za ramię.
      - Lepiej ja to zrobię - powiedział. - Myślę tak jak on. Tak będzie bezpieczniej.
      Musiałem uznać mądrość tej rady. Odstąpiłem na bok.
      - Corwinie! - krzyknął. - Przyszliśmy cię uwolnić! Twój syn, Merlin, i ja, twój sobowtór! Nie rzucaj się na mnie, kiedy otworzę drzwi, dobrze? Będziemy stali nieruchomo, żebyś mógł się przyjrzeć.
      - Otwieraj - dobiegł głos z celi. Zrobił to i obaj stanęliśmy w progu.
      - Coś podobnego - stwierdził głos, który w końcu sobie przypomniałem. - Wyglądacie jak prawdziwi.
      - Bo jesteśmy - odparł upiór. - I jak zwykle w takich chwilach, lepiej się pospiesz.
      - Jasne. - Powolne kroki w celi. Kiedy się wynurzył, lewą dłonią osłaniał oczy. - Nie macie przypadkiem okularów? Światło mnie razi.
      - A niech to! - mruknąłem. Nie pomyślałem o tym. - Nie, a Logrus może zauważyć, jeśli po nie poślę.
      - Później, później. Będę mrużył oczy i potykał się.
      Ale wynośmy się stąd. Jego upiór wszedł do celi.
      - A teraz zrób mnie brodatym, chudym i brudnym. Wydłuż włosy i zmień ubranie na jakieś łachmany - polecił. - A potem zamknij mnie.
      - O co chodzi? - spytał mój ojciec.
      - Twój upiór na jakiś czas zastąpi cię w celi.
      - To wasz plan - stwierdził Corwin. - Rób, co ci każe. - Tak też zrobiłem. Odwrócił się i wyciągnął rękę. - Dzięki, kolego.
      - Na razie.
      Zamknąłem drzwi i przekręciłem klucz. Zawiesiłem go na kołku i podprowadziłem Corwina do przejścia. Wciągnęło nas.
      Opuścił rękę, kiedy znaleźliśmy się w kaplicy. Widocz nie mógł już patrzeć w półmroku. Odsunął się ode mnie i podszedł do ołtarza.
      - Lepiej już chodźmy, tato.
      Zaśmiał się, wziął płonącą świecę i zapalił od niej inną, która zgasła chyba od jakiegoś podmuchu.
      - Sikałem na własny grób - oznajmił. - Nie mogę sobie odmówić przyjemności zapalenia świecy w moim własnym kościele.
      Nie patrząc, wyciągnął do mnie lewą rękę.
      - Daj Grayswandira - rzucił. Zsunąłem miecz i podałem mu. Rozpiął klamrę, zapiął pas, poluzował klingę w pochwie.
      - Dobrze. Co teraz? - zapytał.
      Zastanawiałem się. Jeśli Dara wiedziała, że ostatnim razem wyszedłem przez ścianę... bardzo prawdopodobne, biorąc wszystko pod uwagę... to mogła założyć w ścianach jakieś pułapki. Z drugiej strony, gdybyśmy wyszli tą samą drogą, którą tu wszedłem, możemy spotkać kogoś, kto odpowiedział na alarm.
      Do diabła!
      - Chodźmy. - Uruchomiłem spikard, gotów przerzucić nas stąd, gdy tylko pojawi się intruz. - Będzie trudno, bo musimy lewitować.
      Chwyciłem go pod ramię i razem zbliżyliśmy się do przejścia. Gdy nas wciągnęło, otuliłem nas energią i uniosłem ponad polem ostrzy i kwiatów.
      W korytarzu słyszałem czyjeś kroki. Wir zabrał nas stamtąd w całkiem inne miejsce.
      Zaprowadziłem go do apartamentu Jurta. Nikt chyba nie szukałby tu człowieka, który ciągle siedzi w celi. Wiedziałem też, że Jurt chwilowo nie korzysta z mieszkania.
      Corwin wyciągnął się na łóżku i spojrzał na mnie spod zmrużonych powiek.
      - A tak przy okazji - powiedział. - Dziękuję.
      - Zawsze do usług.
      - Dobrze znasz to miejsce? - zapytał.
      - Nie zmieniło się chyba aż tak bardzo - stwierdziłem.
      - To może obrobisz dla mnie lodówkę, a ja tymczasem wypożyczę nożyczki i brzytwę twojego brata. Muszę się ogolić i przyciąć włosy.
      - Na co masz ochotę?
      - Mięso, chleb, ser, wino, może kawałek ciasta. Wszystko jedno, byle było świeże i dużo. A potem masz mi sporo do opowiedzenia.
      - Chyba tak - przyznałem.
      Ruszyłem przez znajome korytarze i przejścia, po których chodziłem jako chłopiec. W kuchni paliło się tylko kilka świec, ognie były wygaszone. Nie spotkałem nikogo.
      Ogołociłem spiżarnię, ustawiając na tacy rozmaite zamówione potrawy. Przypadkiem trafiłem też na trochę owoców. Niemal upuściłem butelkę wina, gdy od strony wejścia usłyszałem czyjś zdumiony okrzyk.
      To była Julia w błękitnej sukni.
      - Merlin! Podszedłem do niej.
      - Winien ci jestem przeprosiny - powiedziałem. - Jestem gotów je złożyć.
      - Słyszałam, że wróciłeś. Słyszałam, że masz zostać królem.
      - To zabawne, ale ja też o tym słyszałem.
      - Gdybym ciągle była na ciebie zła, okazałabym brak patriotyzmu.
      - Nie chciałem cię skrzywdzić - zapewniłem. - Fizycznie ani w żaden inny sposób.
      I nagle obejmowaliśmy się. Trwało to długo. Wreszcie powiedziała:
      - Jurt mówił, że jesteście teraz przyjaciółmi.
      - W pewnym sensie jesteśmy. Pocałowałem ją.
      - Gdybym wróciła do ciebie - stwierdziła - on pewnie znowu próbowałby cię zabić.
      - Wiem. Tym razem konsekwencje mogą być katastrofalne.
      - Dokąd teraz idziesz?
      - Mam ważną sprawę, która zajmie mi kilka godzin.
      - Może zajrzysz do mnie, kiedy ją zakończysz? Mamy sobie wiele do opowiedzenia. Mieszkam w miejscu zwanym Komnatą Wisterii. Wiesz, gdzie to jest?
      - Tak - powiedziałem. - To szaleństwo.
      - Zobaczymy się później?
      - Może.
      Następnego dnia wybrałem się do Krawędzi. Słyszałem, że nurkowie Otchłani - ci, którzy szukają za Krawędzią artefaktów stworzenia - po raz pierwszy w tym pokoleniu zawiesili swoją działalność. Pytani, opowiadali o groźnych zjawiskach w głębinach: wiry, ściany ognia, wybuchy nowo powstałej materii.
      Siedząc w ustronnym miejscu i spoglądając w dół, użyłem swojego spikarda do zbadania tego, który trzymałem w kieszeni. Kiedy tylko usunąłem ekran, pod jakim go ukryłem, od nowa zaczął swoją litanię: „Idź do Mandora. Pozwól się koronować. Spotkaj się z bratem. Spotkaj się z matką. Rozpocznij przygotowania". Zamknąłem go znowu i schowałem. Jeśli szybko czegoś nie zrobię, zaczną podejrzewać, że wyrwałem się spod kontroli pierścienia. Mam się tym przejmować?
      Mogę po prostu zniknąć, wyjechać z ojcem i pomóc mu podczas walki, jaka może w końcu wybuchnąć o jego Wzorzec. Mógłbym nawet schować tam oba spikardy, wzmacniając moce ochronne. Bez trudu powróciłbym do własnej magii. Ale... Moje problemy rozgrywały się tutaj. Zostałem wychowany i uwarunkowany, by zostać idealną królewską marionetką pod kontrolą matki i być może Mandora. Kochałem Amber, ale kochałem też Dworce. Ucieczka do Amberu, choć zapewni bezpieczeństwo, nie rozwiąże moich problemów, podobnie jak odejście z ojcem. Albo powrót do Cienia-Ziemi, na którym też mi zależało. Z Coral albo bez niej. Nie. Problem istniał tutaj... i we mnie.
      Przywołałem dróżkę, by zaniosła mnie do przejścia prowadzącego z powrotem do Linii Sawall. Po drodze myślałem o tym, co muszę zrobić. I uświadomiłem sobie, że się boję. Jeśli sprawy zajdą tak daleko, jak według wszelkiego prawdopodobieństwa mogą zajść, istnieje spora szansa, że zginę. Albo też będę musiał zabić kogoś, kogo wcale nie chcę zabijać.
      Tak czy tak, uznałem, muszę znaleźć jakieś rozwiązanie. Inaczej nigdy nie zaznam spokoju na tym biegunie mojego istnienia.
      Idąc brzegiem fioletowego strumienia pod zielonym słońcem na perłowym niebie, przywołałem fioletowo-szarego ptaka. Usiadł mi na ręku. Zamierzałem wysłać go do Amberu z wiadomością dla Randoma. Ale choć się starałem, w żaden sposób nie mogłem ułożyć krótkiego listu. Zbyt wiele spraw zależało od innych spraw. Ze śmiechem wypuściłem ptaka i skoczyłem z brzegu, gdzie tuż nad wodą trafiłem w kolejne przejście.
      W Sawall wróciłem do sali rzeźb. Wiedziałem już wtedy, co należy zrobić i jak się do tego zabrać. Stanąłem, jak stałem wtedy... jak dawno temu...? spoglądając na masywne struktury, na figury proste i złożone.
      - Ghost - powiedziałem. - Jesteś tutaj?
      Żadnej reakcji.
      - Ghost! - powtórzyłem głośniej. - Słyszysz mnie?
      Nic.
      Sięgnąłem po Atuty, wyszukałem ten, który namalowałem kiedyś dla Ghostwheela - jasny krąg.
      Przyjrzałem mu się w skupieniu, ale stygł powoli... To zrozumiałe, jeśli pamiętać o dziwnych obszarach przestrzeni, do jakich dawała dostęp ta sala. A także irytujące.
      Uniosłem spikard. Użycie go tutaj, na poziomie, który zamierzyłem, byłoby jak uruchomienie alarmu przeciwwłamaniowego. Amen.
      By zwiększyć czułość karty, dotknąłem jej pojedynczą, delikatną linią siły. Nadal patrzyłem skupiony.
      Znowu nic.
      Wprowadziłem wyższą moc. Nastąpiło wyraźne oziębienie. Ale wciąż bez kontaktu.
      - Ghost - rzuciłem przez zaciśnięte zęby. - To ważne. Odezwij się.
      Żadnej odpowiedzi. Wzmocniłem przepływ energii. Karta zaczęła się jarzyć, przesłaniały ją kryształy lodu. Rozległy się ciche trzaski.
      - Ghost - powtórzyłem.
      Pojawiło się słabe wrażenie obecności, a ja wlałem w Atut więcej mocy. Wibrował mi w dłoni, lecz pochwyciłem go w pajęczynę sił i utrzymywałem w całości. Wyglądał jak mały witraż. Ciągle sięgałem przez niego myślą.
      - Tato! Mam kłopoty! - usłyszałem wreszcie.
      - Gdzie jesteś? Co się dzieje?! - zawołałem.
      - Podążyłem za tą istotą, którą tu spotkałem. Ścigałem ją... to. To niemal matematyczna abstrakcja. Nazywa się Kergma. Tutaj wpadłem w złącze między parzyście i nieparzyście wymiarową przestrzenią. Krążę po spirali. Aż do tej chwili świetnie się bawiliśmy.
      - Dobrze znam Kergmę. To żartowniś. Wyczuwam twoją przestrzenną lokalizację. Za chwilę poślę serię wyładowań. Powinny wyhamować ruch wirowy. Daj znać, gdyby wystąpiły jakieś problemy. Kiedy tylko zdołasz, wyatutuj się stamtąd, zawiadom mnie i przechodź tutaj.
      Uruchomiłem spikard i rozpocząłem hamowanie. Po chwili nadpłynęła wiadomość:
      - Chyba mogę już uciec.
      - No to jazda.
      I nagle pojawił się Ghost, wirując koło mnie niczym magiczny krąg.
      - Dziękuję, tato. Jestem ci bardzo wdzięczy. Gdybym mógł jakoś...
      - Możesz - wtrąciłem.
      - Co takiego?
      - Zmniejsz się i schowaj gdzieś przy mnie.
      - Może być znowu nadgarstek?
      - Pewnie.
      Uczynił to.
      - Po co? - zapytał.
      - Mogę potrzebować sojusznika.
      - Przeciw komu?
      - Przeciw wszystkiemu. To czas demonstracji siły.
      - Nie podoba mi się to.
      - W takim razie odejdź. Nie będę miał pretensji.
      - Nie mogę tego zrobić.
      - Posłuchaj, Ghost - powiedziałem. - Nastąpiła eskalacja i teraz trzeba określić granicę zaangażowania.
      Gdyby...
      Z prawej strony zamigotało powietrze. Wiedziałem, co to oznacza.
      - Później - rzuciłem. - Nie odzywaj się.
      Pojawiło się przejście, a w nim wieża zielonego blasku. Oczy, uszy, nos, usta i wargi niby morskie fale cyklicznie zmieniały barwę. Dawno nie widziałem tak udanej demonicznej formy. I oczywiście poznałem rysy twarzy.
      - Merlinie - odezwał się. - Wyczułem, że używasz tu spikarda.
      - Spodziewałem się tego - odparłem. - Jestem do twych usług, Mandorze.
      - Naprawdę?
      - Pod każdym względem, bracie.
      - Nie wyłączając pewnej kwestii dotyczącej sukcesji?
      - Tej w szczególności.
      - Doskonale! A co właściwie tu robisz?
      - Szukałem czegoś, co mi zginęło.
      - To może poczekać, Merlinie. Mamy teraz dużo pracy.
      - Tak, to prawda.
      - Przybierz wiec bardziej elegancką postać i chodź ze mną. Musimy omówić działania, jakie podejmiesz po wstąpieniu na tron: które z rodów należy zdusić, kogo skazać na wygnanie...
      - Muszę natychmiast skontaktować się z Darą.
      - Lepiej od razu omówmy zasadnicze kwestie. Chodź! Przemień się i ruszajmy.
      - Nie wiesz może, gdzie ona teraz jest?
      - Chyba w Gantu. Ale z nią porozumiemy się później.
      - A może przypadkiem masz pod ręką jej Atut?
      - Obawiam się, że nie. Myślałem, że nosisz własną talię.
      - Tak. Ale jej Atut zniszczyłem niechcący pewnej nocy, kiedy się upiłem.
      - Nieważne - stwierdził. - Jak już powiedziałem, zobaczymy się z nią później.
      Podczas rozmowy zacząłem otwierać kolejne kanały spikarda. Pochwyciłem Mandora w ośrodek spirali mocy. Dostrzegłem w nim procedurę transformacji i bez trudu ją odwróciłem. Zgasiłem zieleń i przekształciłem wieżę w postać mężczyzny o białych włosach, odzianego w biel i czerń. Był chyba bardzo zagniewany.
      - Merlinie! - zawołał. - Dlaczego mnie przemieniłeś?
      - Ten obiekt mnie fascynuje. - Machnąłem spikardem. - Po prostu chciałem sprawdzić, czy to możliwe.
      - Teraz, kiedy się przekonałeś - warknął - zechciej łaskawie mnie uwolnić. Muszę zmienić się z powrotem. A ty też znajdź sobie jakąś bardziej odpowiednią formę.
      - Chwileczkę - rzuciłem, gdy spróbował rozpuścić się i odpłynąć. - Jesteś mi potrzebny właśnie taki.
      Przytrzymałem go, choć się wyrywał, i wykreśliłem w powietrzu ognisty prostokąt. Seria szybkich gestów wypełniła go wizerunkiem mojej matki.
      - Merlinie, co ty robisz?
      Zahamowałem czar przeniesienia, którego chciał użyć do ucieczki.
      - Pora na konferencję - oznajmiłem. - Wytrzymaj jeszcze trochę.
      Nie koncentrowałem się na tym zaimprowizowanym Atucie, zawieszonym przede mną w powietrzu, ale wręcz zaatakowałem go ładunkiem, jaki krążył w moim ciele i w przestrzeni wokół mnie.
      I nagle Dara stanęła w stworzonej przeze mnie ramie: wysoka, czarna jak węgiel, z oczami z zielonego płomienia.
      - Merlinie! - krzyknęła. - Co się dzieje?
      Nie słyszałem jeszcze, żeby ktoś zabierał się do tego w ten sposób, ale podtrzymałem kontakt, zapragnąłem jej obecności i zdmuchnąłem ramę. Stanęła przede mną, wysoka na ponad dwa metry i pulsująca gniewem.
      - Co to ma znaczyć? - spytała. Pochwyciłem ją jak Mandora i zmniejszyłem do ludzkiej skali.
      - Demokracja - wyjaśniłem. - Na chwilę wyglądajmy wszyscy tak samo.
      - To nie jest zabawne - oznajmiła i zaczęła przekształcać się z powrotem.
      Uniemożliwiłem jej to.
      - Nie jest - zgodziłem się. - Ale to ja zwołałem zebranie i odbędzie się na moich warunkach.
      - No dobrze. - Wzruszyła ramionami. - Jakaż to pilna sprawa?
      - Sukcesja.
      - To już załatwione. Tron jest twój.
      - A czyje rozkazy mam wypełniać? - Podniosłem lewą rękę w nadziei, że nie potrafią odróżnić jednego spikarda od drugiego. - Ten obiekt daje wielką moc. Ale za jej użycie trzeba płacić wysoką cenę. Ciąży na nim zaklęcie kontroli nad jego posiadaczem.
      - Należał do Swayvilla - rzekł Mandor. - Przekazałem ci go, żeby cię przyzwyczaić do poczucia jego obecności. Owszem, jest za to cena: posiadacz musi się do niego dostosować.
      - Stoczyłem walkę i teraz całkowicie nad nim panuję - skłamałem. - Jednak zasadniczy problem nie ma kosmicznej skali. Były tam nakazy, które sami zainstalowaliście.
      - Nie zaprzeczam - przyznał. - Ale istniały po temu ważne powody. Nie chciałeś zasiąść na tronie. Uznałem, że należy dodać element zachęty.
      Pokręciłem głową.
      - To nie wszystko. Było tego więcej. Zaklęcie miało mnie uczynić waszym sługą.
      - To konieczne. Długo cię nie było. Nie orientujesz się na tutejszej scenie politycznej. Nie mogliśmy pozwolić, żebyś po prostu przejął ster i pożeglował, gdzie zechcesz. Nie w tych czasach, kiedy pomyłki mogą kosztować bardzo drogo. Ród musiał zapewnić sobie pewne środki kontroli. Ale tylko do chwili, gdy twoja edukacja dobiegnie końca.
      - Pozwól, że zwątpię w twoje słowa, bracie - rzekłem.
      Zerknął na Darę, która skinęła głową.
      - On mówi prawdę - zapewniła. - I nie widzę niczego nagannego w tej chwilowej kontroli, sprawowanej do czasu, kiedy opanujesz sztukę rządzenia. Zbyt wielka jest stawka, by ryzykować.
      - To było zaklęcie niewolnicze - oświadczyłem. - Miało mnie zmusić, żebym objął tron i wykonywał rozkazy.
      Mandor oblizał wargi. Po raz pierwszy w życiu zobaczyłem, że zdradza oznaki zdenerwowania. Wzbudził tym moją ostrożność... choć po chwili uświadomiłem sobie, że w ten sposób chciał odwrócić uwagę. To spowodowało, że pilnowałem jego... a atak, naturalnie, nadszedł od strony Dary.
      Ogarnęła mnie fala żaru. Natychmiast odwróciłem się i spróbowałem wznieść barierę. Czar nie powinien zrobić mi krzywdy, miał raczej łagodzić, uspokajać. Zacisnąłem zęby, usiłując nie dopuścić go do siebie.
      - Mamo... - syknąłem.
      - Musimy przywrócić kontrolę - stwierdziła chłodno, zwracając się raczej do Mandora niż do mnie.
      - Dlaczego? - spytałem. - Przecież się zgodziłem.
      - Tron to za mało - odparła. - Nie ufam ci, a zaufanie jest rzeczą niezbędną.
      - Nigdy mi nie ufałaś - stwierdziłem, odpychając resztki zaklęcia.
      - Nieprawda - zaprzeczyła. - To kwestia techniczna, nie osobista.
      - Wszystko jedno. Nie wchodzę w taki interes.
      Mandor rzucił na mnie czar paraliżu. Przygotowany, odepchnąłem go bez trudu. Prawie natychmiast Dara uderzyła złożonym zaklęciem, w którym rozpoznałem Burzę Zamieszania. Nie miałem zamiaru walczyć na magię z oboma naraz. Dobry czarodziej ma zawieszone pięć, może sześć poważnych zaklęć. Rozsądne ich używanie na ogół gwarantuje rozwiązanie każdej nieprzyjemnej sytuacji. Podczas magicznego pojedynku strategia ich wykorzystywania jest kluczowym elementem starcia.
      Gdy przeciwnicy stoją jeszcze na nogach po wyczerpaniu rezerw, pozostaje tylko walka na czystą energię. Ten, który panuje nad większą jej ilością, zwykle zostaje zwycięzcą.
      Podniosłem parasol przeciwko Burzy Zamieszania, odbiłem Astralną Maczugę Mandora, wytrzymałem jakoś mamy Rozbicie Ducha, zachowałem zmysły po Mandorowej Czarnej Studni. Moje podstawowe zaklęcia już dawno utraciły moc, a odkąd zacząłem wykorzystywać spikard, nie zawiesiłem sobie żadnych nowych. Już teraz musiałem polegać na czystej mocy. Na szczęście spikard oddawał mi jej do dyspozycji więcej, niż kiedykolwiek miałem. Wystarczyło tylko zmusić ich, by zużyli swoje zaklęcia, a wtedy nie będzie już miejsca na sztuczki. Zmęczę ich, zaleję.
      Mandor przecisnął jedno przez osłonę i drasnął mnie Elektrycznym Jeżozwierzem. Zgniotłem go ścianą mocy, rozbiłem w układ wirujących dysków, które rozpierzchły się na wszystkie strony. Dara przemieniła się w płynny płomień zwijała się, falowała, kreśliła koła i ósemki, nacierała i cofała się, rzucając na orbitę wokół mnie bańki euforii i cierpienia. Próbowałem odpychać je, dmuchając huraganem. Roztrzaskałem porcelanową wazę, przechylałem wieże, grupy rodzinne, lśniące figury geometryczne. Mandor zmienił się w piasek, przesypał przez konstrukcję, na którą upadł, stał się żółtym dywanem i podpełznął w moją stronę.
      Nie zwracałem uwagi na zniszczenia i nadal atakowałem ich strumieniami czystej mocy. Cisnąłem dywan w płomień, po czym zrzuciłem na nich dryfującą fontannę. Gasząc płomyki na ubraniu i włosach, sięgnąłem myślą do zdrętwiałych miejsc w lewym ramieniu i nodze. Rozpadłem się i zebrałem na powrót, gdy opanowałem Dary zaklęcie Rozplatania. Rozbiłem Diamentowy Bąbel Mandora i wchłonąłem Łańcuchy Uwolnienia. Trzykrotnie zmieniałem postać na bardziej wygodną, jednak za każdym razem powracałem do ludzkiej. Nie spociłem się tak od czasu moich końcowych egzaminów u Suhuya.
      Jednak to do mnie należała przewaga. Jedyną ich szansą było zaskoczenie i nie wykorzystali jej. Otworzyłem wszystkie kanały spikarda, co potrafiło wzbudzić lęk nawet Wzorca... chociaż zaraz przypomniałem sobie, że wtedy tylko padłem nieprzytomny. Schwytałem Mandora w stożek sił, który obdarł go do nagiego szkieletu i odbudował w mgnieniu oka. Darę trudniej było przygwoździć. Kiedy uderzyłem całą mocą, odpowiedziała zaklęciem Oślepienia. Tylko to ocaliło ją przed zamianą w posąg, co zamierzałem uczynić. Zamiast tego pozostawiłem ją w śmiertelnej postaci i narzuciłem zwolnione tempo ruchów.
      Potrząsnąłem głową i przetarłem powieki. Kolorowe światła tańczyły mi przed oczami.
      - Moje gratulacje. - Te słowa zajęły jej mniej więcej dziesięć sekund. - Jesteś lepszy, niż myślałam.
      - I jeszcze nie skończyłem - uprzedziłem, oddychając głęboko. - Pora uczynić wam to, co wy mi chcieliście uczynić.
      Zacząłem tworzyć czar, który zapewniłby mi władzę nad nimi. I wtedy zauważyłem jej kpiący, powolny uśmieszek.
      - Sądziłam... że sami... sobie... z tobą... poradzimy - rzekła, a powietrze przed nią zamigotało. - Myliłam... się.
      Między nami uformował się Znak Logrusu. Natychmiast jej twarz stała się bardziej ożywiona.
      Wtedy poczułem na sobie jego straszliwą uwagę. Kiedy przemówił, zmienna tonacja głosu szarpała moje nerwy.
      - Zostałem wezwany - oznajmił - aby rozprawić się z twoim nieposłuszeństwem, człowieku, który masz być królem.
      Rozległ się trzask, gdy runął domek z luster. Zerknąłem w tamtą stronę. Podobnie Dara. I Mandor, wstający właśnie na nogi.
      Błyszczące tafle wzniosły się w powietrze i popłynęły ku nam. Okrążyły nas, w nieskończoność odbijając naszą grupę pod wszelkimi możliwymi kątami. A w każdym odbiciu otaczał nas świetlny krąg. Nie potrafiłem wykryć jego rzeczywistego źródła.
      - Ja stoję przy Merlinie - zabrzmiał nie wiadomo skąd głos Ghostwheela.
      - Konstrukt! - stwierdził Znak Logrusu. - Przeszkodziłeś mi raz w Amberze!
      - Przeszkodziłem też Wzorcowi - przypomniał Ghost. - To wyrównuje rachunek.
      - Czego chcesz teraz?
      - Ręce z dala od Merlina. Będzie tu rządził, nie tylko królował. Żadnych warunków.
      Ghost zaczął przygasać i rozjaśniać się na przemian.
      Uaktywniłem spikard i otworzyłem wszystkie kanały w nadziei, że zlokalizuję go i udostępnię energie pierścienia. Ale jakoś nie mogłem nawiązać kontaktu.
      - To niepotrzebne, tato - oświadczył. - Sam potrafię czerpać ze źródeł w Cieniu.
      - A czego żądasz dla siebie, konstrukcie? - zapytał Znak.
      - Chcę ochraniać tego, który się o mnie troszczy.
      - Mogę ci ofiarować kosmiczną wielkość.
      - Już raz próbowałeś. Wtedy też odmówiłem. Pamiętasz?
      - Pamiętam. I nie zapomnę. - Zygzak błyskawicy wystrzelił ze zmiennej figury Znaku do jednego z kręgów światła. Gdy się zetknęły, wytrysnął oślepiający płomień. A kiedy odzyskałem wzrok, przekonałem się, że nie nastąpiły żadne zmiany. - Dobrze - rzekł Znak. - Zjawiłeś się przygotowany. Nie pora, bym tracił energię na twoją destrukcję. Nie wtedy, gdy tamten czeka na mój błąd.
      - Lady Chaosu - zwrócił się do Dary. - Musisz wypełnić żądania Merlina. Jeśli źle będzie sprawował władzę, swymi działaniami sam siebie zniszczy. Jeśli będzie rozważny, bez żadnej ingerencji osiągniesz to, czego pragnęłaś.
      Wyraz jej twarzy świadczył, że nie wierzy własnym uszom.
      - Chcesz ustąpić przed synem Amberu i jego zabawką?
      - Musimy dać mu to, czego chce - potwierdził. - Na razie... Na razie.
      Powietrze zawyło, kiedy zniknął. Na twarzy Mandora pojawił się odbijany w nieskończoność lekki uśmieszek.
      - To nie do wiary - stwierdziła, zmieniając się w kota o twarzy kwiatu, a potem w drzewo zielonego płomienia.
      - Uwierzysz czy nie - stwierdził Mandor - on wygrał.
      Drzewo rozbłysło jesienią i zniknęło. Mandor skinął mi głową.
      - Mam tylko nadzieję, że wiesz, co robisz - powiedział.
      - Wiem, co robię.
      - Możesz to rozumieć, jak zechcesz... ale gdybyś potrzebował rady, chętnie pomogę.
      - Dzięki.
      - Może porozmawiamy o tym przy obiedzie?
      - Nie w tej chwili.
      Wzruszył ramionami i stał się błękitnym wirem.
      - No to do zobaczenia - rozległ się jego głos i wir odpłynął.
      - Dzięki, Ghost - rzuciłem. - Twoje wyczucie czasu zdecydowanie się poprawia.
      - Chaos ma słabą lewą flankę - odpowiedział.
      Znalazłem świeże ubranie w kolorach srebra, czerni, szarości i bieli. Zaniosłem je do apartamentów Jurta. Miałem wiele do opowiadania.
      Podróżowaliśmy rzadko używanymi przejściami, wędrowaliśmy przez Cień, aż wreszcie dotarliśmy do pola ostatniej bitwy w wojnie Skazy Wzorca. Długie lata uleczyły ziemię, zacierając wszystkie ślady dawnych wydarzeń. Przez długą chwilę Corwin w milczeniu obserwował okolicę.
      Wreszcie zwrócił się do mnie:
      - Trzeba będzie sporo pracy, żeby wszystko uporządkować, osiągnąć jakąś trwałą równowagę i zadbać o jej stabilność.
      - Tak.
      - Sądzisz, że potrafisz utrzymać pokój na tym końcu świata?
      - Zamierzam - odparłem. - Będę się starał, jak najlepiej potrafię.
      - To wszystko, co może zrobić każdy z nas - stwierdził. - No dobrze. Oczywiście, Random musi się dowiedzieć, co zaszło. Nie wiem, jak przyjmie to, że zostałeś jego głównym przeciwnikiem, ale to przynajmniej jakaś odmiana.
      - Przekaż mu pozdrowienia. I Billowi Rothowi. Pokiwał głową.
      - I powodzenia - dodałem.
      - Nadal istnieją sekrety ukryte w sekretach - stwierdził. - Dam ci znać, jeśli się czegoś dowiem. Podszedł i uścisnął mnie. A potem...
      - Podkręć ten pierścień i odeślij mnie do Amberu.
      - Już jest podkręcony - stwierdziłem. - Żegnaj.
      - ...I witaj - odpowiedział z drugiego końca tęczy. Odwróciłem się wtedy i ruszyłem w długą drogę do Chaosu.



Strona główna     Indeks