Zelazny Roger - Książę Chaosu - Rozdział 10

      Jechaliśmy dalej... Sześć kroków wzdłuż ulicy miasta, wśród ryku klaksonów, nasz czarny szlak obramowany śladami hamowania pół kilometra po czarnej, piaszczystej plaży, nad zielonym morzem, z falującymi palmami po lewej stronie przez lśniącą, śnieżną równinę pod kamiennym mostem, gdy nasza droga jest suchym, czarnym korytem strumienia potem na prerię i znowu w las. Tygrys nie drgnął nawet, kiedy Dalt wybił nogą przednią szybę samochodu i odłamał antenę.
      Ścieżka rozszerzała się ciągle. Teraz była dwa razy szersza niż wtedy, kiedy na niej stanąłem. Częściej pojawiały się nagie drzewa: wyrastały niby fotograficzne negatywy swych barwnych towarzyszy, stojących ledwie kilka metrów od szlaku. Gałęzie i liście tych ostatnich poruszały się, my jednak nie czuliśmy wiatru. Dźwięki - nasze głosy, stuk końskich kopyt - dobiegały przytłumione. Podążaliśmy przez wieczny zmierzch, chociaż kilka kroków obok - którą to wycieczkę podejmowaliśmy wiele razy - mogło trwać południe lub głęboka noc. Martwe z wyglądu ptaki siedziały na czarnych gałęziach drzew, choć czasami zdawały się poruszać, a szorstkie, chrapliwe głosy, jakie nas niekiedy dobiegały, mogły pochodzić od nich.
      Raz po prawej stronie szalał pożar innym razem jechaliśmy chyba u stóp lodowca po lewej. Szlak poszerzał się stale - nic podobnego do wielkiej Czarnej Drogi, którą opisał mi Corwin, ale mogliśmy już jechać nim obok siebie.
      - Luke - odezwałem się.
      - Tak? - odpowiedział z lewej strony. Nayda jechała teraz po mojej prawej, a Dalt obok niej. - O co chodzi?
      - Nie chcę być królem.
      - Ja też nie - zapewnił. - Mocno cię naciskają?
      - Boję się, że jeśli wrócę, złapią mnie i ukoronują. Wszyscy, którzy stali mi na drodze, zginęli gwałtownie. Oni naprawdę chcą wsadzić mnie na tron, ożenić z Coral...
      - Zaczekaj - przerwał mi. - Mam dwa pytania. Pierwsze: czy to coś da?
      - Logrus uważa chyba, że tak, przynajmniej na pewien czas. Ale właśnie na tym polega polityka.
      - Drugie - dokończył. - Jeśli twoje uczucia wobec Dworców zbliżone są do moich wobec Kashfy, nie pozwolisz, żeby szlag je trafił, gdy możesz temu zaradzić. Nawet jeżeli to oznacza osobiste niewygody. Jednak nie chcesz wziąć korony. Musiałeś zatem opracować jakieś inne metody ratunku. Jakie?
      Przytaknąłem. Szlak skręcił ostro w lewo i ruszył pod górę. Coś małego i ciemnego przecięło nam drogę.
      - Mam pomysł... właściwie nawet nie pomysł - wyjaśniłem. - Chcę go omówić z ojcem.
      - Niezłe wymagania - zauważył. - Czy chociaż wiesz na pewno, że on żyje?
      - Rozmawiałem z nim całkiem niedawno. Bardzo krótko. Jest gdzieś uwięziony. Jestem pewien jedynie tego, że przebywa w pobliżu Dworców... Stamtąd i tylko stamtąd mogę go dosięgnąć przez Atut.
      - Opowiedz o tej rozmowie - poprosił.
      Opowiedziałem: o czarnym ptaku i całej reszcie.
      - Wygląda na to, że niełatwo go będzie stamtąd wyciągnąć - ocenił. - I myślisz, że twoja matka za tym stoi?
      - Tak.
      - Myślałem, że tylko ja mam takie problemy rodzinne. Ale to się zgadza, skoro twoja matka szkoliła moją.
      - Jak to możliwe, że my jesteśmy normalni? - zapytałem.
      Przyglądał mi się przez kilka sekund, po czym wybuchnął śmiechem.
      - Czuję się normalny - oświadczyłem.
      - Oczywiście, a tylko to się liczy - zapewnił pospiesznie. - Powiedz: gdyby doszło do starcia, zwyciężyłbyś Darę?
      - Trudno powiedzieć. Jestem teraz silniejszy niż kiedykolwiek przedtem. To za przyczyną spikarda. Ale zaczynam podejrzewać, że ona jest naprawdę dobra.
      - Co to jest spikard, do diabła?
      Opowiedziałem mu również o tym.
      - To dlatego byłeś taki szybki, kiedy walczyłeś z Jurtem w kościele? - domyślił się.
      - Zgadza się.
      - Pokaż mi go.
      Spróbowałem zdjąć pierścień, ale nie chciał przejść przez kostkę. Dlatego po prostu wyciągnąłem dłoń. Luke sięgnął po niego i jego palce zatrzymały się w odległości kilku centymetrów.
      - Nie dopuszcza mnie, Merle. Twardy diabeł.
      - Do licha - mruknąłem. - Nie na darmo jestem zmiennokształtny. Chwyciłem spikard, nagle zwęziłem palec i ściągnąłem go-
      - Masz.
      Trzymał go na lewej dłoni. Jechaliśmy wolno, a on przyglądał się spod zmrużonych powiek. Nagle zakręciło mi się w głowie. Czyżby objawy uzależnienia? Wyprostowałem się, uspokoiłem oddech, niczego po sobie nie pokazałem.
      - Ciężki - stwierdził w końcu Luke. - Wyczuwam w nim moc. I inne rzeczy. Ale nie chce mnie wpuścić do wnętrza.
      Sięgnąłem po pierścień, ale Luke odsunął rękę.
      - Czuję to w powietrzu dookoła nas - stwierdził. - Merle, ta zabawka rzuca czar na każdego, kto ją nosi.
      Wzruszyłem ramionami.
      - Owszem - przyznałem. - Ale czar dobroczynny. Nie próbował mi zaszkodzić, a wiele razy pomógł.
      - Ale czy możesz zaufać czemuś, co trafiło do ciebie w tak niezwykły sposób, niemal drogą oszustwa? Sprawiło, że porzuciłeś Frakir, kiedy próbowała cię ostrzec, i pewnie od tamtej chwili wpływa na twoje zachowanie?
      - Przyznaję się do pewnej dezorientacji w początkowym okresie. Ale uważam, że musiałem się przystosować do poziomu energii, jakie on wykorzystuje. Potem wróciłem do normy.
      - Skąd możesz to wiedzieć? Może ci zrobił pranie mózgu?
      - Czy sprawiam wrażenie człowieka po praniu mózgu?
      - Nie. Chciałem tylko powiedzieć, że nie ufałbym bez reszty czemuś o tak wątpliwych referencjach.
      - Słuszna uwaga. - Nadal wyciągałem rękę. - Ale jak dotąd korzyści przeważają hipotetyczne zagrożenia. Uznaj, że jestem ostrzeżony. Zaryzykuję.
      Oddał mi spikard.
      - Gdybym stwierdził, że skłania cię do dziwnych zachowań, walnę cię w głowę i ściągnę ci go z palca.
      - Rozsądna propozycja - zgodziłem się.
      Wsunąłem spikard na palec. Gdy tylko odnowiły się linie połączeń, poczułem falę energii pędzącą przez system nerwowy.
      - Nie jesteś pewien, że wyciągniesz te informacje od matki - stwierdził. - W takim razie jak zamierzasz odszukać Corwina i go uwolnić?
      - Mam kilka pomysłów. Najprostszy - to metoda nogi wciśniętej w drzwi. Otworzyłbym wszystkie kanały spikarda i jeszcze raz spróbował kontaktu przez Atut. Gdy tylko nastąpiłoby jakiekolwiek połączenie, ruszyłbym za nim pełną mocą, zgniatając i wypalając wszystkie zaklęcia, które by mnie powstrzymywały.
      - To chyba niezbyt bezpieczne.
      - Żadnego bezpiecznego sposobu nie wymyśliłem.
      - Więc dlaczego jeszcze nie spróbowałeś?
      - Wpadłem na to całkiem niedawno i jeszcze nie miałem okazji.
      - Jakkolwiek się do tego zabierzesz, przyda ci się pomoc - stwierdził. - Możesz na mnie liczyć.
      - Dzięki, Luke. Ja...
      - A teraz wracajmy do sprawy królowania - przerwał. - Co się stanie, jeśli zwyczajnie odmówisz przyjęcia korony? Kto jest następny w kolejce?
      - W rodzie Sawalla rzecz jest trochę skomplikowana. Formalnie, pierwszy w linii sukcesji powinien być Mandor. Ale wycofał się już całe lata temu.
      - Dlaczego?
      - Stwierdził chyba, że nie nadaje się do rządów.
      - Bez obrazy, Merle, ale z was wszystkich on jeden sprawia wrażenie właściwego człowieka na to stanowisko.
      - Bez wątpienia - przyznałem. - Ale w większości rodów znajdzie się ktoś taki. Zwykle istnieje przywódca nominalny i przywódca faktyczny, ktoś na pokaz i ktoś do intryg. Mandor lubi takie zakulisowe klimaty.
      - Wygląda na to, że w waszym rodzie jest takich dwoje.
      - Co do tego nie jestem całkiem pewny - odparłem. - Nie wiem, jaką pozycję ma Dara w rodzie swojego ojca, Helgram, czy swojej matki, Hendrake. Gdyby jednak następny król miał pochodzić z Sawallów, może warto byłoby walczyć tam o władzę. Chociaż, im więcej dowiaduję się o Mandorze, tym bardziej ryzykowna wydaje mi się taka walka. Sądzę, że współpracują ze sobą.
      - Rozumiem, że następny jesteś ty, a potem Jurt?
      - Ściślej mówiąc, po mnie idzie nasz brat Despil. Jurt sądzi, że Despil zrezygnuje na jego korzyść, ale to chyba tylko marzenia. W każdym razie Jurt twierdzi, że nie jest zainteresowany.
      - Ha! Uważam, że zwyczajnie próbuje innego podejścia. Tyle już razy spuściłeś mu lanie, że stara się do ciebie zbliżyć. Mam nadzieję, że spikard potrafi osłonić ci plecy.
      - Sam nie wiem... - wyznałem. - Chciałbym mu wierzyć. Chociaż przez długi czas się starał, żeby nie przyszło mi to za łatwo.
      - Przypuśćmy, że wszyscy zrezygnujecie. Kto będzie następny?
      - Nie jestem pewien. Ale wydaje mi się, że sukcesja przejdzie na Hendrake'ów.
      - Niech to diabli - mruknął Luke. - Takie same komplikacje jak w Amberze.
      - Właściwie nie ma żadnych komplikacji, tam ani tam. Sprawy są tylko trochę poplątane, dopóki nie prześledzisz wszystkich nici.
      - To może ja będę słuchał, a ty opowiesz mi o wszystkim, o czym jeszcze nie słyszałem?
      - Niezły pomysł.
      Mówiłem więc przez długi czas, przerywając jedynie, by przywołać żywność i wodę. Dwa razy zrobiliśmy postój, co mi uświadomiło, jak bardzo jestem zmęczony. A streszczenie dla Luke'a znowu przypomniało, że wszystko to powinienem opowiedzieć Randomowi. Gdybym jednak się z nim połączył, na pewno kazałby mi wracać do Amberu. A nie mógłbym odmówić wykonania wyraźnego rozkazu króla, choćbym nawet sam prawie nim był.
      - Zbliżamy się - oznajmiła jakiś czas później Nayda.
      Zauważyłem, że nasz szlak poszerzył się jeszcze bardziej, niemal tak, jak to opisywała. Wprowadziłem do swojego systemu ładunek energii, przetrawiłem go i jechałem dalej.
      - O wiele bliżej - stwierdziła w chwilę potem.
      - Tak jak zaraz za rogiem? - spytał Luke.
      - Możliwe. Trudno określić dokładnie wobec stanu, w jakim się znajduje. Ale już wkrótce usłyszeliśmy krzyki. Luke ściągnął wodze.
      - Coś o wieży - stwierdził. Skinęła głową.
      - Czy zmierzali do niej, ukryli się w niej, czy może bronią się tam?
      - Wszystko po kolei - odparła. - Teraz zrozumiałam. Porywacze byli ścigani, kierowali się do kryjówki, dotarli i teraz jej bronią.
      - Jak to możliwe, że nagle jesteś taka dokładna? Spojrzała na mnie, co uznałem za prośbę o wyjaśnienie inne niż jej moc ty 'igi.
      - Użyłem spikardu - oświadczyłem. - Chciałem się przekonać, czy potrafię jej dać jaśniejszą wizję.
      - Świetnie - stwierdził Luke. - Możesz ją wzmocnić jeszcze bardziej, żebyśmy sprawdzili, z czym oni walczą?
      - Mogę spróbować.
      Zerknąłem na nią spod przymkniętych powiek. Odpowiedziała lekkim skinieniem głowy.
      Nie byłem pewien, jak się do tego zabrać, więc po prostu doładowałem ją energią podobną do ładunku, który niedawno zaaplikowałem sobie.
      - Tak - powiedziała po chwili. - Coral i jej porywacze... chyba jest ich sześciu... ukryli się w tej wieży. Są oblężeni.
      - Jak duży jest oddział napastników?
      - Niewielki. Całkiem mały. Nie potrafię podać ich liczby.
      - Jedźmy się przekonać - rzucił Luke i ruszył przodem, a tuż za nim Dalt.
      - Trzech albo czterech - szepnęła mi Nayda. - Ale to upiory Wzorca. To chyba wszystko, co potrafi utrzymać tak daleko od domu i na Czarnej Drodze.
      - O rany - mruknąłem. - Sprawa się komplikuje.
      - Dlaczego?
      - To znaczy, że mam krewnych po obu stronach.
      - Wygląda też na to, że upiory z Amberu i demony z Dworców to tylko pionki, a naprawdę chodzi o konfrontację między Logrusem a Wzorcem.
      - A niech to! Oczywiście! Walka może się przerodzić w wielkie starcie. Muszę ostrzec Luke'a, do czego się zbliżamy.
      - Nie wolno ci! Musiałbyś mu zdradzić, kim jestem!
      - Powiem, że sam to odkryłem... że nagle znalazłem nowe zaklęcie.
      - Ale co potem? Po czyjej stronie staniesz? Co mamy robić?
      - Po niczyjej - oświadczyłem. - Działamy na własną rękę, przeciwko jednym i drugim.
      - Oszalałeś! Nigdzie nie zdołasz się ukryć, Merle! Potęgi rozdzieliły wszechświat między siebie!
      - Luke! - krzyknąłem. - Wysondowałem, że atakujący są upiorami Wzorca!
      - Co ty powiesz?! - zawołał. - Myślisz, że powinniśmy im pomóc? Lepiej chyba, żeby Wzorzec ją odbił, niż żeby trafiła do Dworców. Nie sądzisz?
      - Nie wolno tak jej wykorzystywać. Odbierzmy ją jednym i drugim.
      - Podzielam twoje uczucia - stwierdził. - Ale co będzie, jeśli się nam uda? Nie chciałbym, żeby nagle trafił mnie meteor ani żeby mnie przerzuciło na dno najbliższego oceanu.
      - O ile mogę to ocenić, spikard nie czerpie swej mocy z Wzorca ani z Logrusu. Źródła jego energii są porozrzucane w całym Cieniu.
      - No to co? Z pewnością nie jest przeciwnikiem dla żadnego z nich, a co dopiero dla obu.
      - Nie. Ale mogę go użyć, żeby umożliwić nam ucieczkę. Gdyby próbowali pościgu, będą tylko wchodzić sobie w drogę.
      - Ale w końcu nas znajdą.
      - Może tak, może nie. Mam kilka pomysłów... ale czas nam się kończy.
      - Słyszałeś, Dalt? - zapytał Luke.
      - Tak.
      - Gdybyś chciał się wycofać, teraz masz szansę.
      - I stracić okazję, żeby pociągnąć Jednorożca za ogon? - parsknął Dalt. - Jedziemy!
      Ruszyliśmy. Krzyki rozlegały się coraz głośniejsze, a my pędziliśmy naprzód. Ogarnęło mnie poczucie bezczasowości... te przytłumione głosy i mrok... jakbyśmy zawsze tędy jechali i zawsze mieli jechać...
      I wtedy minęliśmy zakręt i zobaczyliśmy przed sobą szczyt wieży. Znowu rozległy się krzyki. Zwolniliśmy przed kolejnym zakrętem. Przesuwaliśmy się ostrożnie, ukryci w zagajniku czarnych drzew.
      Zatrzymaliśmy się wreszcie, zsiedliśmy z koni i dalej ruszyliśmy pieszo. Odsunęliśmy ostatnią zasłonę gałęzi i spojrzeliśmy wzdłuż łagodnego zbocza w dół, ku poczerniałej, piaszczystej równinie wokół dwupiętrowej, ciemnoszarej wieży ze szczelinami okien i ciasnym wejściem. Dopiero po chwili zrozumieliśmy, co się dzieje u jej podstawy.
      Dwaj osobnicy w demonicznych formach stanęli po obu stronach wejścia. Byli uzbrojeni i obserwowali pojedynek, rozgrywający się na piasku przed nimi. Znajome postacie stanęły po drugiej stronie i z boków tej zaimprowizowanej areny. Benedykt z obojętną miną gładził brodę, Eryk przykucnął z uśmiechem, Caine z wyrazem rozbawienia i fascynacji podrzucał, żonglował, kręcił i przerzucał sztylet, automatycznie wykonując jakiś osobisty rytuał. Ze szczytu wieży, zauważyłem nagle, wychylały się dwa rogate demony, podobnie jak upiory Wzorca zapatrzone w walczących..
      Pośrodku kręgu Gerard stał przed demoniczną formą syna Hendrake'ów, równego wzrostu, ale potężniejszej budowy. Odniosłem wrażenie, że to sam Chinaway podobno miał kolekcję ponad dwustu czaszek tych, których pokonał. Wolałem kolekcję Gerarda: prawie tysiąc kubków, kufli i rogów do picia... ale twój duch, kochanku drzew, podąży angielską drogą... jeśli rozumiecie, o co mi chodzi.
      Obaj byli obnażeni do pasa. Sądząc po zdeptanym piasku, walka trwała już dość długo. Chinaway spróbował właśnie podciąć Gerarda, ten uskoczył, chwycił go za ramię i głowę i przewrócił na ziemię. Demon wykonał gwiazdę, stanął na nogach i zaatakował znowu, wyciągając ręce i kreśląc dłońmi faliste linie. Gerard po prostu czekał, gotów do walki. Chinaway pchnął szponami w oczy i wyprowadził cios na klatkę piersiową. Gerard złapał go za ramię, a Chinaway przyklęknął i chwycił za udo.
      - Zaczekajmy - rzucił cicho Dalt. - Chcę popatrzeć.
      Luke i ja kiwnęliśmy głowami. Gerard chwycił oburącz głowę Chinawaya, ten zaś drugą ręką objął go w talii. Potem stali nieruchomo, a mięśnie prężyły im się pod skórą, jedną jasną i gładką, drugą czerwoną i pokrytą łuskami. Płuca pracowały im jak miechy.
      - Sądzę, że starcie się przeciągało - szepnął Luke. - I postanowili rozstrzygnąć je pojedynkiem.
      - Na to wygląda - zgodziłem się.
      - Jak myślisz, Coral jest chyba wewnątrz?
      - Zaczekaj chwilę.
      Pchnąłem sondę w kierunku budowli, odnalazłem wewnątrz dwoje ludzi. Kiwnąłem głową.
      - Według mnie, ona i jeden strażnik. Gerard i Chinaway nadal stali niczym posągi.
      - Może to najlepszy moment, żeby porwać Coral - zauważył Luke. - Wszyscy obserwują walkę.
      - Chyba masz rację. Sprawdzę, czy uda mi się niewidzialność. To ułatwi sprawę.
      - Już - oświadczył piętnaście sekund później. - Cokolwiek zrobiłeś, właśnie zadziałało. Zniknąłeś.
      - Rzeczywiście znikam - powiedziałem. - Wracam za moment.
      - Jak ją wydostaniesz?
      - Coś wymyślę, kiedy już ją znajdę. Przygotujcie się.
      Ruszyłem powoli, starając się nie zostawiać śladów na piasku. Za plecami Caine'a obszedłem arenę. Rozglądając się bez przerwy, bezszelestnie zbliżyłem się do drzwi wieży. Gerard i Chinaway nadal stali w tych samych pozach, z potworną siłą naprężając mięśnie.
      Przeszedłem między strażnikami i zagłębiłem się w mroczne wnętrze wieży. Było to jedno okrągłe pomieszczenie z klepiskiem zamiast podłogi i kamiennymi podestami pod wąskimi oknami. Na pierwsze piętro prowadziła drabina oparta o otwór w sklepieniu. Coral leżała na kocu po lewej stronie. Osobnik, który najwyraźniej miał jej pilnować, stał na podeście i przez okno obserwował pojedynek.
      Podszedłem bliżej, ująłem jej lewy nadgarstek i zbadałem puls. Był równy i silny. Wolałem jej jednak nie budzić. Zawinąłem ją w koc, wziąłem na ręce i wstałem. Już miałem rozszerzyć na nią działanie czaru niewidzialności, kiedy kibic przy oknie obejrzał się nagle. Widocznie narobiłem hałasu.
      Przez moment strażnik patrzył oniemiały, jak więzień unosi się w powietrzu. Potem otworzył usta, żeby podnieść alarm... co nie pozostawiło mi innej możliwości, jak tylko ładunkiem z mojego pierścienia porazić mu system nerwowy.
      Na nieszczęście brzęknęła broń, gdy spadł z podestu na ziemię. I niemal równocześnie usłyszałem z piętra krzyk, a po nim odgłos szybkich kroków.
      Zawróciłem do drzwi. Były wąskie, musiałem więc zwolnić i odwrócić się bokiem. Nie byłem pewien, co pomyślą strażnicy na zewnątrz, kiedy obok nich przepłynie uśpiona Coral. Nie chciałem jednak znaleźć się w pułapce. Wyjrzałem. Gerard i Chinaway nie zmienili chyba pozycji. Jednak po kilku sekundach, kiedy stanąłem bokiem i zrobiłem pierwszy, ostrożny krok, Gerard wykonał gwałtowny skręt. Rozległ się trzask jakby łamanej gałęzi. Gerard opuścił ręce i wyprostował się. Ciało Chinawaya opadło na ziemię z głową odchyloną pod niemożliwym kątem. Eryk i Caine bili brawo. Dwaj strażnicy spod drzwi ruszyli biegiem. Za mną, wewnątrz, w drugim końcu pomieszczenia stuknęła drabina. Usłyszałem krzyk.
      Jeszcze dwa kroki i odwróciłem się, skręciłem w lewo. Strażnicy pędzili do swego pokonanego towarzysza. Sześć kroków i wołania rozległy się za moimi plecami. To ścigający wybiegli z wieży. Z areny dobiegały też krzyki ludzi.
      Wiedziałem, że obciążony nie zdołam im uciec. W dodatku działania motoryczne utrudniały umysłową koncentrację do tego stopnia, że nie byłem zdolny do żadnych operacji magicznych.
      Dlatego przyklęknąłem, opuściłem Coral na ziemię, odwróciłem się i nie wstając nawet wyciągnąłem lewą pięść. Sięgając umysłem głęboko do wnętrza pierścienia, wezwałem szczególne środki, zdolne do powstrzymania dwójki komandosów z Hendrake. Byli już kilka kroków ode mnie, a ostrą broń trzymali gotową do kłucia i cięcia.
      I nagle otoczyły ich płomienie. Myślę, że krzyknęli, ale i tak panował hałas. Jeszcze dwa kroki i upadli, poczerniali i wstrząsani drgawkami. Od natężenia mocy, która to sprawiła, drżała mi dłoń. Nie miałem czasu na myśli ani uczucia. Wymierzyłem rękę w stronę piaszczystej areny, gdzie właśnie skończył się pojedynek, i w stronę tego, co mogło stamtąd nadchodzić.
      Jeden z dwóch strażników, którzy dobiegli na miejsce, leżał dymiąc u stóp Eryka. Drugi - który najwyraźniej zaatakował Caine'a - zaciskał palce na tkwiącym w gardle nożu. Płomienie rozlewały się od jego krtani w dół, w górę, na boki. Po chwili wolno osunął się na plecy.
      Caine, Eryk i Benedykt natychmiast zwrócili się w moją stronę. Gerard wciągnął właśnie niebieską koszulę i zapinał pas. Potem również spojrzał na mnie.
      - A kimże ty jesteś, panie? - odezwał się Caine.
      - Merlin - odparłem. - Syn Corwina.
      Caine był wyraźnie zaskoczony.
      - Czy Corwin ma syna? - zwrócił się do pozostałych.
      Eryk wzruszył ramionami.
      - Nie mam pojęcia - stwierdził Gerard. Ale Benedykt przyjrzał mi się z uwagą.
      - Istnieje pewne podobieństwo - zauważył.
      - To fakt - przyznał Caine. - No dobrze, chłopcze.
      Jeśli nawet jesteś synem Corwina, ta kobieta, którą chciałeś wynieść, należy do nas. Uczciwie ją wygraliśmy od tych przypieczonych Chaosytów.
      Ruszył ku mnie. Po chwili dołączył do niego Eryk. Potem Gerard. Nie chciałem ich krzywdzić, nawet jeśli byli tylko upiorami. Skinąłem ręką i linia wyrysowała się na piasku tuż przed nimi. Natychmiast strzeliły z niej płomienie.
      Zatrzymali się.
      Nagle potężna postać stanęła po mojej lewej stronie: to Dalt z nagim mieczem w dłoni. Po chwili zjawił się Luke. I Nayda. Nasza czwórka spoglądała na nich czterech ponad linią ognia.
      - Teraz jest nasza - oznajmił Dalt i postąpił o krok.
      - Mylisz się - nadeszła odpowiedź. Eryk przekroczył płomienie i dobył broni.
      Dalt był od niego o kilka centymetrów wyższy i miał większy zasięg ramion. Zaatakował natychmiast. Spodziewałem się cięcia tym jego wielkim mieczem, ale spróbował pchnąć. Eryk, używający lżejszej klingi, zrobił unik i uderzył pod jego ramieniem. Dalt opuścił ostrze, przesunął się w lewo i odbił. Dwa miecze sugerowały całkiem inne style: broń Eryka należała do najcięższej kategorii klasy rapierów, broń Dalta do lżejszej kategorii mieczy długich. Mężczyzna dostatecznie duży i silny mógłby nim operować jedną ręką. Dla mnie byłby dwuręczny. Dalt zaatakował cięciem od dołu, jakie japoński szermierz nazwałby kiriage. Eryk cofnął się po prostu i kiedy mijała go klinga, spróbował trafić w nadgarstek. Dalt nagle sięgnął lewą dłonią do rękojeści i wykonał oślepiająco szybkie cięcie z rodzaju naname giri. Eryk nadal odskakiwał. Raz jeszcze zaatakował nadgarstek.
      Nagle Dalt otworzył prawą dłoń i cofnął rękę, prawą stopę kolistym ruchem przesunął w tył i wysunął do przodu lewe ramię. Ustawiło go to w leworęcznej, europejskiej pozycji en garde. Natychmiast wyciągnął potężne ramię z odpowiednich rozmiarów mieczem, uderzył od wewnątrz klingę Eryka i pchnął. Eryk odparował, przeniósł prawą stopę za lewą i odskoczył. Dostrzegłem jednak iskrę, gdy ostrze zarysowało osłonę jego rapiera. Zdążył wykonać zwód sekstą, opuścił klingę poniżej zasłony, wysunął ramię w kwarcie, potem wyprostował się i uniósł miecz w coś podobnego do pchnięcia blokującego. Mierzył w lewe ramię. Kiedy minęła go zasłona, skręcił dłoń i ciął Dalta w lewe przedramię.
      Caine bił brawo, ale Dalt tylko połączył dłonie i rozdzielił je znowu, wykonując przy tym niewielki podskok, po którym stanął w praworęcznej pozycji en garde. Eryk kreślił ostrzem kółka w powietrzu.
      - Prezentujesz przyjemne techniki taneczne - zauważył.
      I natychmiast zaatakował, trafił na zasłonę, cofnął się, minął, kopnął Dalta w kolano, chybił, wszedł idealnie w tempo riposty Dalta. Też przeszedł na technikę japońską, przeskoczył na prawą stronę przeciwnika w manewrze, jaki widziałem podczas ćwiczeń kumatchi: jego klinga wzniosła się i opadła, a ostrze Dalta przeszło bokiem. Prawe przedramię Dalta zwilgotniało nagle, czego właściwie nie zauważyłem do chwili, gdy Eryk odwrócił broń, kierując ostrze na zewnątrz i w górę, i pięścią okrytą gardą trafił Dalta w szczękę. Potem kopnął go za kolanem i pchnął lewym ramieniem. Dalt zachwiał się i upadł. Eryk kopnął go od razu: w nerki, łokieć, udo - to ostatnie dlatego, że nie trafił w kolano. Potem przycisnął butem miecz Dalta i przesunął swój, by wymierzyć w serce.
      Przez cały czas miałem nadzieję, że Dalt skopie Erykowi tyłek. Nie tylko dlatego, że był po mojej stronie, a Eryk nie, ale z powodu wszystkiego, co Eryk zrobił tacie. Z drugiej strony, nie bardzo wierzyłem, by wielu istniało ludzi tak sprawnych w kopaniu tyłków. Niestety, dwóch z nich stało po drugiej stronie wykreślonej przeze mnie linii. Gerard mógłby go pokonać w zapasach, Benedykt, mistrz szermierki Amberu, dowolną bronią. Nie wierzyłem, byśmy nawet z pomocą ty'igi mieli przeciwko nim jakąkolwiek szansę. A gdybym nagle wyjaśnił Erykowi, że Dalt jest jego przyrodnim bratem, nawet na ułamek sekundy nie powstrzymałoby to ciosu. Choćby mi uwierzył.
      Dlatego podjąłem jedyną możliwą decyzję. W końcu byli tylko upiorami Wzorca. Prawdziwi Gerard i Benedykt znajdowali się w tej chwili gdzie indziej i w żaden sposób nie zaszkodzi im to, co zrobię ich sobowtórom. Eryk i Caine od dawna już nie żyli. Caine, jako bratobójczy bohater wojny Skazy Wzorca, doczekał się niedawno pomnika w Głównej Alei, na pamiątkę śmierci od zamachu Luke'a, w zemście za śmierć jego ojca. A Eryk, jak wiadomo, zginął śmiercią bohatera na zboczach Kolviru, co ocaliło go - jak przypuszczam - od śmierci z ręki mojego ojca. Wspomniałem krwawą historię rodziny, gdy wznosiłem spikard, żeby dodać do niej przypis. Raz jeszcze przywołałem ognisty wir, który spalił dwójkę moich kuzynów z rodu Hendrake.
      Miałem wrażenie, że ktoś trafił mnie w rękę kijem baseballowym. Smużka dymu uniosła się ze spikarda. Przez chwilę czwórka moich stojących pionowo wujów trwała bez ruchu. A piąty pozostał w pozycji leżącej.
      Potem, bardzo powoli, Eryk uniósł miecz. Podnosił go, gdy Benedykt, Gerard i Caine dobyli swoich. Wyprostował się i przytrzymał klingę przed twarzą. Pozostali zrobili to samo. Dziwnie przypominało to salut. Eryk spojrzał mi w oczy.
      - Znam cię - powiedział.
      Wszyscy dokończyli gestu i znikali, znikali, zmieniali się w dym, aż rozwiali się bez śladu.
      Dalt krwawił, mnie bolała ręka. Odgadłem, co się dzieje, na chwilę przed tym, jak Luke jęknął cicho.
      - Tam - wykrztusił.
      Moja linia ognia zgasła już dobrą chwilę temu, ale poza śladem, jaki zostawiła na piasku, tam gdzie jeszcze przed chwilą stali moi mgliści krewniacy, zaczęło migotać powietrze.
      - To na pewno Wzorzec - wyjaśniłem Luke'owi. - Wpadł z wizytą. W chwilę później zawisł przed nami Znak Wzorca.
      - Merlinie - powiedział. - Widzę, że często podróżujesz.
      - Ostatnio moje życie stało się niezwykle pracowite - odparłem.
      - Posłuchałeś mojej rady i opuściłeś Dworce.
      - Tak. Uznałem, że to rozsądne.
      - Nie rozumiem jednak, do czego tutaj zmierzasz.
      - Co tu jest do rozumienia?
      - Odebrałeś lady Coral wysłannikom Logrusu.
      - Zgadza się.
      - Ale potem nie chciałeś jej oddać moim wysłannikom.
      - To również się zgadza.
      - Z pewnością jesteś świadom, że nosi ona coś, co wpływa na równowagę sił.
      - Tak.
      - Zatem jeden z nas musi ją mieć. A ty chcesz ją odebrać nam obu.
      - Tak.
      - Dlaczego?
      - To o nią mi chodzi. Ma swoje prawa, ma uczucia. A wy traktujecie ją jak pionka w grze.
      - To prawda. Uznaję jej osobowość, ale niestety, jest potrzebna nam obu.
      - Więc obu wam ją odbiorę. Nic się nie zmieni w tym sensie, że w tej chwili i tak żaden z was jej nie ma. Ale ja usunę ją z gry.
      - Merlinie, jesteś ważniejszą figurą niż ona, ale jednak tylko figurą i nie możesz mi stawiać warunków. Czy to rozumiesz?
      - Rozumiem, jaką przedstawiam dla ciebie wartość - oświadczyłem.
      - Chyba nie - odpowiedział.
      Zastanawiałem się, jaką naprawdę dysponuje mocą w tym miejscu. To jasne, że traci mnóstwo energii. Musiał uwolnić cztery upiory, żeby umożliwić sobie manifestację. Czy ośmielę się stawić mu czoło, gdy otworzę wszystkie kanały spikarda? Nigdy jeszcze nie próbowałem równoczesnego dostępu do wszystkich źródeł, jakimi dysponował w Cieniu. Gdybym to zrobił i gdybym działał bardzo szybko, czy zdążyłbym przerzucić nas stąd, zanim Wzorzec zareaguje? A gdybym nie zdążył, czy potrafiłbym przebić zapory, jakie wzniesie, by nas powstrzymać? A jeśli mi się uda - tak albo inaczej - dokąd mogę uciec?
      I wreszcie, jak to wpłynie na stosunek Wzorca do mnie?
      (...jeśli nie zje cię coś większego, wróć którejś nocy i opowiedz mi swoją historię)
      Do diabła, pomyślałem. Piękny dzień, żeby wystąpić d la carte.
      Otworzyłem wszystkie kanały.
      Wrażenie było takie, jakbym biegł w dobrym tempie i nagle, dziesięć centymetrów przed moim nosem, wyrósł mur.
      Poczułem uderzenie i straciłem przytomność.
      Leżałem na gładkiej, chłodnej kamiennej powierzchni. Przerażające energie krążyły w moim ciele i umyśle. Sięgnąłem do ich źródła, zapanowałem nad nimi, przytłumiłem je tak, że nie groziły mi już wypchnięciem czubka głowy. Potem otworzyłem jedno oko - troszeczkę.
      Niebo było bardzo niebieskie. Zobaczyłem parę butów, stojących o metr ode mnie, zwróconych w drugą stronę. Rozpoznałem w nich własność Naydy, a kiedy przekręciłem nieco głowę, przekonałem się, że to ona je nosi. Zauważyłem też, że Dalt leży o parę metrów na lewo.
      Nayda oddychała ciężko, a mój logrusowy wzrok ukazał mi bladoczerwoną aureolę wokół jej groźnie wibrujących palców.
      Uniosłem się na łokciu i rozejrzałem. Stała pomiędzy mną a Znakiem Wzorca, który zawisł w powietrzu o jakieś trzy metry dalej.
      Kiedy znowu przemówił, po raz pierwszy usłyszałem w jego głosie jakby nutę rozbawienia.
      - Chcesz go osłonić przede mną?
      - Tak - oświadczyła.
      - Dlaczego?
      - Robiłam to tak długo, że głupio byłoby go zawieść, kiedy naprawdę mnie potrzebuje.
      - Istoto z Otchłani, czy wiesz, gdzie się znalazłaś?
      - Nie - odparła.
      Spojrzałem poza nich, na idealnie błękitne niebo. Powierzchnia, na której leżałem, była poziomą kamienną płaszczyzną, być może owalnego kształtu, otwartą na pustkę. Szybki ruch głową ujawnił jednak, że została wycięta w górskim zboczu, a kilka mrocznych zagłębień w tyle sugerowało możliwość jaskiń. Zobaczyłem też, że za mną leży Coral. Nasza skalna platforma miała kilkaset metrów szerokości. Coś poruszyło się za Naydą i Znakiem Wzorca: to Luke podniósł się na klęczki.
      Mógłbym odpowiedzieć na zadane Naydzie pytanie, ale nic by mi z tego nie przyszło. Zwłaszcza że znakomicie się spisywała, odwracając uwagę naszego strażnika i zapewniając mi decydującą chwilę wytchnienia.
      Po lewej stronie widziałem złotoróżowe wiry w kamieniu. Chociaż nigdy tu jeszcze nie byłem, przypomniałem sobie opowieść ojca i wiedziałem, że to pierwotny Wzorzec, poziom rzeczywistości głębszy nawet niż sam Amber.
      Przewróciłem się na brzuch i na czworakach popełzłem ku morzu. W stronę Wzorca.
      - Znalazłaś się na drugim końcu wszechświata, ty'igo, w miejscu mojej największej potęgi.
      Dalt jęknął, przetoczył się, usiadł, roztarł dłońmi powieki.
      Czułem jakby wibracje, poniżej poziomu słyszalności. Dochodziły od strony Naydy. Całą jej postać otoczył czerwony blask. Wiedziałem, że zginie, jeśli zaatakuje Znak. I uświadomiłem sobie, że sam go zaatakuję, gdyby ją zabił.
      Usłyszałem jęk Coral.
      - Nie skrzywdzisz moich przyjaciół - oświadczyła Nayda.
      Zastanowiło mnie, że Wzorzec uderzył, zanim zdążyłem użyć spikarda, a zaraz potem przeniósł nas do swojej twierdzy. Czy to oznacza, że naprawdę miałbym szansę, stając przeciwko niemu na terytorium Logrusu, gdzie był osłabiony?
      - Istoto z Otchłani - powiedział. - Skazany na porażkę, tak żałośnie patetyczny gest graniczy z heroizmem. Chciałbym mieć takiego przyjaciela. Nie, nie wyrządzę krzywdy twoim towarzyszom. Muszę jednak zatrzymać tu Coral i Merlina, jako moje atuty, a pozostałych z przyczyn politycznych, dopóki nie rozstrzygnie się ten konflikt z moim przeciwnikiem.
      - Zatrzymać? - powtórzyła. - Tutaj?
      - W skałach znajdą wygodne mieszkanie. Wstałem ostrożnie, szukając sztyletu u pasa. Luke podniósł się i podszedł do Coral. Uklęknął przy niej.
      - Obudziłaś się? - zapytał.
      - Mniej więcej - odpowiedziała.
      - Potrafisz wstać?
      - Może.
      - Pomogę ci.
      Dalt wstał, gdy Luke pomagał Coral. Przesuwałem się coraz bliżej Wzorca. Gdzie jest Dworkin, kiedy naprawdę go potrzebuję?
      - Możecie udać się do grot za wami i obejrzeć swoje kwatery - oświadczył Znak. - Ale najpierw musisz zdjąć ten pierścień, Merlinie.
      - Nie. Nie mamy czasu, żeby się rozpakowywać i urządzać. - Przejechałem ostrzem sztyletu po lewej dłoni i wykonałem ostatni krok. - Nie zostaniemy tu długo.
      Od Znaku Wzorca dobiegł dźwięk podobny do gromu... ale nie było błyskawicy. Nie spodziewałem się jej. Zwłaszcza kiedy zrozumiał, co mam w ręku i gdzie to trzymam.
      - Nauczyłem się tego od ojca Luke'a - wyjaśniłem. - Porozmawiajmy.
      - Tak - zgodził się Znak Wzorca. - Jak istoty rozumne, którymi przecież jesteśmy. Może podać ci poduszkę?
      I natychmiast trzy zjawiły się tuż obok.
      - Dziękuję. - Wybrałem zieloną. - Napiłbym się mrożonej herbaty.
      - Z cukrem?



Strona główna     Indeks