Sięgnąłem przed siebie dwiema co bardziej śmiertelnymi energiami spikarda, ale obraz Logrusu przechwycił je i odbił.
      - Nie po to go ratowałem, żebyś tak łatwo go unicestwił - oznajmiłem.
      I wtedy coś podobnego do obrazu Wzorca, ale nie całkiem takie samo, pojawiło się tuż obok nas.
      Znak Logrusu spłynął na lewo. Nowy wizerunek - czymkolwiek był - podążył za nim i oba bezgłośnie przeniknęły przez ścianę. Niemal natychmiast rozległ się grom, który wstrząsnął budynkiem. Nawet Borel, który chwytał za miecz, przerwał ten gest i sięgnął ręką do framugi. Równocześnie za jego plecami pojawiła się inna postać i zabrzmiał znajomy głos:
      - Przepraszam bardzo, ale blokujesz mi przejście.
      - Corwin! - krzyknąłem. - Tato!
      Borel obejrzał się.
      - Corwin? Książę Amberu? - spytał.
      - W samej rzeczy - odpowiedział przybysz. - Chociaż, obawiam się, nie miałem przyjemności...
      - Jestem Borel, diuk Hendrake, mistrz miecza Linii Hendrake.
      - Przemawiasz z wieloma dużymi literami, panie, i cieszę się, że mogłem cię poznać - odparł Corwin. - A teraz, jeśli pozwolisz, chciałbym przejść i porozmawiać z moim synem.
      Borel odwrócił się, a jego dłoń opadła na rękojeść miecza. Biegłem już ku nim, Luke także. Lecz nagle za Borelem nastąpił jakiś ruch, kopnięcie, chyba nisko... co sprawiło, że wypuścił z siebie powietrze i zgiął się w pół. Natychmiast pięść opadła mu na kark i runął.
      - Chodźcie! - Corwin skinął ręką. - Chyba lepiej stąd zniknąć.
      Luke i ja wyszliśmy na zewnątrz, przestępując nad powalonym mistrzem miecza Linii Hendrake. Ziemia po lewej stronie była osmalona, jakby po niedawnym pożarze zaczynał padać lekki deszcz. Dostrzegłem też w dali inne ludzkie sylwetki. Zbliżały się.
      - Nie wiem, czy moc, która mnie tu sprowadziła, może mnie stąd zabrać - powiedział Corwin i rozejrzał się. - Może być zajęta czymś innym. - Minęło kilka chwil. - Chyba jest - stwierdził wreszcie. - No dobrze, wy decydujecie. Jak stąd uciec?
      - Tędy - odparłem, odwróciłem się i ruszyłem biegiem.
      Pobiegliśmy szlakiem, który doprowadził mnie do tego miejsca. Obejrzałem się ścigało nas sześć mrocznych postaci.
      Ruszyłem pod górę, między pomnikami i nagrobkami, aż wreszcie dotarłem do starego kamiennego muru. Słyszeliśmy już krzyki za nami. Ignorując je, przyciągnąłem towarzyszy do siebie i wyrecytowałem wymyślony naprędce kuplet, w którym w nie całkiem idealnym stylu opisałem sytuację i moje życzenia. A jednak czar działał i ciśnięty kamień nie trafił we mnie tylko dlatego, że zapadaliśmy się już pod ziemię.
      Wynurzyliśmy się w magicznym kręgu, wyrastając z ziemi jak grzyby. Poprowadziłem przez pole, biegiem, na wydmę. Wchodząc usłyszałem następny okrzyk. Wyszliśmy z głazu i zbiegliśmy kamienistą ścieżką do szubienicznego drzewa. Skręciłem w lewo, na szlak, i znów ruszyłem biegiem.
      - Stój! - zawołał Corwin. - Wyczuwam to gdzieś niedaleko! Tam!
      Porzucił ścieżkę i pobiegł w stronę niewysokiego pagórka. Luke i ja ruszyliśmy za nim. Z tyłu, od głazu, dochodziły odgłosy pościgu.
      Przed nami, wśród drzew, zauważyłem coś migoczącego. Kierowaliśmy się w tamtą stronę. Jeszcze chwila i dostrzegłem, że to coś ma zarysy tego podobnego do Wzorca obrazu, jaki widziałem w mauzoleum.
      Tato nie zwolnił, zbliżając się, ale wpadł prosto w wizerunek. I zniknął. Za nami rozległ się kolejny okrzyk. Luke był następny przy migotliwej zasłonie, a ja tuż za nim.
      Biegliśmy przez prosty, lśniący perłowo tunel. Obejrzałem się i zobaczyłem, że znika tuż za nami.
      - Nie mogą nas gonić - oznajmił Corwin. - Tamten koniec jest już zamknięty.
      - To dlaczego biegniemy? - zdziwiłem się.
      - Nadal nie jesteśmy bezpieczni - wyjaśnił. - Droga prowadzi przez dziedzinę Logrusu. Gdyby nas zauważył, mielibyśmy kłopoty.
      Pędziliśmy dalej. W końcu spytałem:
      - Podróżujemy przez Cień?
      - Tak.
      - W takim razie myślę, że im dalej dotrzemy, tym lepiej...
      Wszystko się zatrzęsło. Musiałem podeprzeć się ręką, żeby nie upaść.
      - O rany - mruknął Luke,
      - Owszem - przyznałem, gdy tunel zaczął się rozpadać.
      Wielkie kawały ścian i podłogi znikały nagle, a za otworami był tylko mrok. Szliśmy dalej, przeskakując szczeliny. Wtedy coś uderzyło znowu, bezgłośnie, niszcząc korytarz... wokół nas, za nami, przed nami.
      Zaczęliśmy spadać.
      Właściwie niezupełnie spadać. Zdawało się, że dryfujemy w rozświetlonej słabym blaskiem mgle. Nie wyczuwałem niczego pod nogami ani dookoła. Wrażenie było podobne do nieważkości, a ruch niedostrzegalny wobec braku punktów odniesienia.
      - A niech to! - usłyszałem gniewny głos Corwina. Płynęliśmy, spadaliśmy, unosiliśmy się - wszystko jedno - przez dłuższą chwilę.
      - Tak blisko - mruknął.
      - Coś tam jest - oznajmił nagle Luke, wskazując w prawą stronę.
      Wielki kształt zawisł wśród szarości. Przemieściłem myśli do spikarda i wysunąłem sondę w tamtym kierunku. Cokolwiek to było, było martwe. Nakazałem ostrzu, które tego dotknęło, by doprowadziło nas na miejsce. Kiedy zobaczyłem "płetwy", wiedziałem już na pewno.
      - Wygląda jak ta twoja Polly Jackson - zauważył Luke. - Nawet jest trochę ośnieżony.
      Tak, to właśnie do mojego czerwono-białego chevroleta z pięćdziesiątego siódmego roku zbliżaliśmy się w tej pustce.
      - To konstrukt. Kiedyś już pobrali go z mojej pamięci - wyjaśniłem. - Pewnie dlatego, że wspomnienie jest tak precyzyjne. Często studiowałem ten obraz. Poza tym, w tej chwili wydaje się bardzo odpowiedni.
      Sięgnąłem do drzwiczek. Zbliżyliśmy się od strony kierowcy. Złapałem klamkę i przycisnąłem guzik. Oczywiście, samochód nie był zamknięty. Dwaj pozostali dotknęli pojazdu w rozmaitych miejscach i przeciągnęli się na drugą stronę. Otworzyłem drzwiczki, wsunąłem się za kierownicę, zamknąłem. Luke i Corwin też już wsiadali. Kluczyki tkwiły w stacyjce, tak jak się spodziewałem.
      Kiedy wszyscy byli już w środku, spróbowałem uruchomić silnik. Zaskoczył od razu. Ponad szeroką maską spojrzałem w pustkę. Włączyłem reflektory, ale to nie pomogło.
      - Co teraz? - zapytał Luke.
      Wrzuciłem pierwszy bieg, zwolniłem hamulec ręczny i puściłem sprzęgło. Kiedy dodałem gazu, zdawało mi się, że obracają się koła. Po chwili przerzuciłem na dwójkę, a zaraz potem na trójkę.
      Czy to naprawdę najlżejsze wrażenie trakcji czy tylko siła sugestii?
      Dodałem gazu. Daleko przed nami mglista panorama odrobinę pojaśniała, choć przypuszczałem, że to po prostu rezultat mojego patrzenia w tamtym kierunku. Nie czułem żadnego oporu kierownicy. Mocniej wcisnąłem pedał.
      Nagle Luke wyciągnął rękę i włączył radio.
      - ...Ciężkie warunki drogowe - rozległ się głos spikera. - Dlatego radzimy poruszać się z minimalną prędkością.
      I natychmiast zabrzmiała Karawana Wyntona Marsalisa.
      Uznałem to za osobiste przesłanie, więc zdjąłem nogę z gazu. Osiągnąłem wyraźne wrażenie lekkiej trakcji, jakbym, na przykład, jechał po lodzie.
      Potem zjawiło się uczucie ruchu naprzód i rzeczywiście przed nami trochę pojaśniało. W dodatku nabrałem nieco ciężaru i głębiej zapadłem się w siedzenie. Po chwili wrażenie rzeczywistej powierzchni pod samochodem stało się bardziej wyraźne. Zastanawiałem się, co nastąpi, jeśli skręcę kierownicą. Postanowiłem raczej nie próbować.
      Dźwięk spod opon był głośniejszy. Niewyraźne kształty wyrosły po obu stronach, wzmacniając poczucie ruchu i kierunku. Daleko w przodzie świat był istotnie jaśniejszy.
      Zwolniłem jeszcze, ponieważ zaczęło mi się wydawać, że jadę prawdziwą drogą przy bardzo słabej widoczności. Wkrótce potem przednie światła wywarły pewien efekt, omiatając blaskiem mijane kształty, nadając im chwilowe podobieństwo do drzew, nasypów, krzaków i kamieni. Ale lusterko wsteczne nadal nie pokazywało niczego.
      - Jak za dawnych czasów - zauważył Luke. - Jeździliśmy na pizzę w takie paskudne wieczory.
      - Tak - przyznałem.
      - Mam nadzieję, że ten drugi ja sprowadził kogoś, kto otworzy pizzerię w Kashfie. Przydałaby się.
      - Jeśli to zrobi, wpadnę tam i wypróbuję.
      - Jak myślisz, co mnie czeka, kiedy to wszystko się skończy?
      - Nie wiem, Luke.
      - Rozumiesz, nie mogę stale pić twojej krwi. I co z tym drugim mną?
      - Mogę chyba zaproponować ci posadę, która rozwiąże te problemy - wtrącił Corwin. - Przynajmniej na pewien czas.
      Drzewa zdecydowanie były teraz drzewami, a mgła prawdziwą mgłą: poruszała się trochę. Krople wilgoci spływały po przedniej szybie.
      - Co masz na myśli? - zapytał Luke.
      - Za moment.
      We mgle pojawiały się przerwy, a w nich widoczny prawdziwy pejzaż. I nagle uświadomiłem sobie, że nie jadę po drodze, ale po w miarę płaskim dzikim terenie. Zwolniłem jeszcze bardziej.
      Wielki kłąb mgły rozwiał się nagle, odsłaniając gigantyczne drzewo. Fragment gruntu zdawał się lśnić. Było coś znajomego w tym niepełnym obrazie...
      - Tutaj leży twój Wzorzec, prawda? - spytałem, gdy droga przed nami rozjaśniała się z każdą chwilą. - Kiedyś przyprowadziła mnie tu Fiona.
      - Tak - usłyszałem odpowiedź.
      - A jego obraz... To właśnie widziałem na cmentarzu naprzeciw Znaku Logrusu. I to on poprowadził nas do tunelu.
      - Tak.
      - Zatem... On też jest świadomy. Jak Wzorzec Amberu, jak Logrus...
      - Zgadza się. Zaparkuj tam, pod drzewem.
      Skręciłem kierownicą i wjechałem na płaski teren, który mi wskazał. Wokół nadal unosiła się mgła, ale już nie tak ciężka i wszechogarniająca jak po drodze. Mógł zapadać mrok, sądząc po cieniach we mgle, ale mimo zmierzchu dnia lśnienie tego ekscentrycznego Wzorca rozjaśniało czaszę naszego świata.
      - Upiory Wzorca nie żyją zbyt długo - oznajmił Luke'owi Corwin, kiedy wysiadaliśmy.
      - Słyszałem o tym - odparł Luke. - Zna pan jakieś sposoby do wykorzystania przez kogoś, kto znalazł się w takiej sytuacji?
      - Znam wszystkie. Chory jest najlepszym lekarzem, jak mówią.
      - Jak to?
      - Tato...? - wtrąciłem. - To znaczy...
      - Tak - potwierdził. - Nie wiem, gdzie może w tej chwili przebywać pierwsza wersja mnie.
      - To ciebie spotkałem niedawno? Ty odwiedzałeś ostatnio Amber?
      - Tak.
      - Rozumiem... Ale nie jesteś taki jak inni, których spotkałem.
      Ścisnął mnie za ramię.
      - Nie - rzekł i zerknął na Wzorzec. - To ja go wykreśliłem - stwierdził po chwili. - I jestem jedyną osobą, która go przeszła. W rezultacie jestem też jedynym upiorem, jakiego może wywołać. Mam też wrażenie, że nie traktuje mnie wyłącznie użytkowo. Możemy się porozumiewać, w pewnym sensie, i zdaje się, że jest skłonny zużywać energię, by utrzymać moją stabilność... już od dość długiego czasu. Mamy swoje plany i nasz związek jest niemal symbiotyczny. Jak rozumiem, upiory Wzorca Amberu i Logrusu są raczej efemerycznej natury.
      - Tak wynika z moich doświadczeń - przyznałem.
      - Z wyjątkiem tej, którą nakarmiłeś, za co jestem ci wdzięczny. Jest teraz pod moją opieką... tak długo, dopóki będę mógł jej udzielać.
      Puścił moje ramię.
      - Nie przedstawiłeś mnie jak należy swojemu przyjacielowi - przypomniał.
      - Istotnie, zapomniałem o tym. Luke, poznaj mojego ojca, Corwina z Amberu. Sir, Luke znany jest raczej jako Rinaldo, syn twojego brata Branda.
      Corwin na moment szerzej otworzył oczy, potem zmrużył je i wyciągnął rękę, studiując twarz Luke'a.
      - Miło mi poznać przyjaciela syna, a przy tym krewniaka - powiedział.
      - Bardzo mi przyjemnie, sir.
      - Nie mogłem zrozumieć, dlaczego wydajesz mi się znajomy.
      - Podobieństwa potem maleją, jeśli o to panu chodzi. Może nawet kończą się na wyglądzie.
      Tato roześmiał się.
      - Gdzie się spotkaliście?
      - W szkole - wyjaśnił Luke. - Berkeley.
      - A gdzie moglibyście się spotkać...? Przecież nie w Amberze. - Odwrócił się i spojrzał na swój Wzorzec. - Opowiecie mi jeszcze o wszystkim. Ale teraz chodźcie, ja też chcę was przedstawić.
      Ruszył w stronę jaśniejącego rysunku. My także. Obok przepłynęło kilka pasemek mgły. Prócz naszych kroków nie dochodził tu żaden dźwięk.
      Stanęliśmy na brzegu jego Wzorca. Był to piękny rysunek, zbyt rozległy, by ogarnąć go jednym spojrzeniem. Zdawał się pulsować mocą.
      - Cześć - powiedział tato. - Poznaj mojego syna i mojego bratanka, Merlina i Rinalda... chociaż myślę, że Merlina już raz spotkałeś. Rinaldo ma problem. - Przez moment trwała cisza. Potem mruknął: - Tak, to prawda. - A po chwili: - Naprawdę tak sądzisz? - I: - W porządku. Oczywiście, powiem im.
      Przeciągnął się, westchnął i odszedł kilka kroków od brzegu Wzorca. Potem objął ramionami nas obu.
      - Słuchajcie, chłopcy - rzekł. - Otrzymałem coś w rodzaju odpowiedzi. Ale wynika z niej, że wszyscy musimy przejść ten Wzorzec, choć każdy z innej przyczyny.
      - Wchodzę w to - oświadczył Luke. - Ale jaka jest ta przyczyna?
      - On cię adoptuje - wyjaśnił Corwin. - I zasili swoją energią, tak jak mnie. Jednak nie za darmo. Zbliża się czas, kiedy trzeba będzie go pilnować bez przerwy. Będziemy mogli się zmieniać.
      - W porządku - zgodził się Luke. - To chyba spokojna okolica. A i tak nie miałem zamiaru wracać do Kashfy i próbować zrzucić siebie z tronu.
      - W porządku. Ja poprowadzę, a ty trzymaj mnie za ramię na wypadek, gdybyśmy napotkali coś zabawnego. Merlinie, ty pójdziesz ostatni, zachowując kontakt z Lukiem, z tych samych powodów. Wszystko jasne?
      - Jasne - zapewniłem go. - Idziemy.
      Puścił nas i przeszliśmy na początek trasy. Luke położył mu rękę na ramieniu, gdy robił pierwszy krok. Po chwili wszyscy trzej szliśmy już linią Wzorca, walcząc ze znajomym oporem. Ale nawet kiedy strzeliły iskry, to przejście wydawało mi się łatwiejsze niż zapamiętane z przeszłości. Może dlatego, że prowadził ktoś inny.
      Gdy przebijałem Pierwszą Zasłonę, mój umysł wypełniły obrazy alei porośniętych starymi kasztanami. Fontanny iskier sięgały już wyżej czułem moce Wzorca kłębiące się wokół, przenikające mnie, ciało i umysł. Wspomniałem szkolne dni i moje próby na stadionie. Samo przesuwanie stóp stało się ciężkim wysiłkiem i nagle zrozumiałem, że ten wysiłek ważniejszy jest niż ruch. Czułem, jak włosy stają mi dęba, gdy elektryczne ładunki spływały po ciele. Opór narastał pochyliliśmy się do przodu. Mimo wszystko nie doprowadzał do szału bezsilności jak Logrus, gdy go pokonywałem, i nie budził uczucia wrogości, jakie przeżywałem na Wzorcu Amberu. Zdawało się niemal, że podążam przez wnętrze umysłu, który nie jest do mnie nastawiony nieprzyjaźnie. Odnosiłem wrażenie, jakby dodawał mi sił, kiedy parłem do zakrętu, wykonywałem zwrot. Opór był silny, w tym punkcie iskry sięgały równie wysoko jak w Amberze, wiedziałem jednak, że ten Wzorzec traktuje mnie inaczej. Szliśmy wzdłuż linii. Skręcaliśmy płonąc... Przedarcie się przez Drugą Zasłonę było wykonywanym w zwolnionym tempie ćwiczeniem siły i woli. Potem szło się łatwiej, a obrazy z całego mojego życia nadpływały, by przerażać mnie i pocieszać.
      Dalej. Jeden, dwa... Trzy. Czułem, że jeśli pokonam jeszcze dziesięć kroków, będę miał szansę na zwycięstwo. Cztery... Zalewał mnie pot. Pięć. Opór był potworny. Przesunięcie stopy o parę centymetrów wymagało wysiłku tak wielkiego, jak bieg na sto metrów. Płuca pracowały jak miechy. Sześć. Iskry sięgnęły mi do twarzy, powyżej oczu, objęły mnie całkowicie. Zdawało mi się, że uległem przemianie w nieśmiertelny błękitny płomień i muszę jakoś wypalić sobie przejście przez blok marmuru. Płonąłem i płonąłem, a kamień trwał nie zmieniony. Mogłem stracić na to całą wieczność. Może już straciłem. Siedem. Obrazy zniknęły. Wszelkie wspomnienia odeszły. Nawet moja tożsamość zrobiła sobie wolne. Pozostał jedynie twór z czystej woli. Byłem działaniem, aktem pokonywania oporu. Osiem... Nie czułem własnego ciała. Czas stał się obcym pojęciem. Walka nie była już walką, lecz formą pierwotnego ruchu, wobec którego lodowce pędziły jak szalone. Dziewięć... Teraz byłem już tylko ruchem, nieskończenie powolnym, lecz stałym...
      Dziesięć.
      Zelżało. Pod koniec znów będzie ciężko, ale wiedziałem, że dalszy ciąg przejścia to już faza opadająca. Kołysało mnie coś w rodzaju powolnej, cichej muzyki, gdy szedłem naprzód, skręcałem i znowu szedłem. Towarzyszyła mi aż do Końcowej Zasłony, a kiedy minąłem połowę ostatniego kroku, zaczęła przypominać Karawanę.
      Stanęliśmy pośrodku i milczeliśmy przez długi czas, oddychając głęboko. Nie byłem pewien, co właściwie osiągnąłem. Czułem jednak, że w rezultacie lepiej poznałem ojca. Pasma mgły wciąż płynęły dookoła, ponad Wzorcem, ponad doliną.
      - Czuję się... silniejszy - oznajmił po chwili Luke. - Tak, pomogę strzec tego miejsca. To niezły sposób, by spędzić trochę czasu.
      - A przy okazji, Luke, jaką wiadomość miałeś mi przekazać? - zapytałem.
      - Och, żebyś się wyniósł z Dworców - odparł. - Robi się tam niebezpiecznie.
      - Wiedziałem już o niebezpieczeństwie, ale wciąż muszę dopilnować kilku spraw.
      Wzruszył ramionami.
      - Tyle miałem ci powiedzieć. Teraz już chyba nigdzie nie jest bezpiecznie.
      - Tutaj nie przewiduję na razie żadnych kłopotów - oświadczył Corwin. - Żadna z Potęg nie wie, jak zbliżyć się do tego Wzorca ani co z nim zrobić. Jest zbyt silny, by Wzorzec Amberu go wchłonął, a Logrus nie ma pojęcia, jak go zniszczyć.
      - Czyli spokój.
      - Nadejdzie zapewne czas, kiedy spróbują zaatakować.
      - A do tej chwili czekamy i obserwujemy? W porządku. A jeśli coś nadejdzie, co by to mogło być?
      - Prawdopodobnie upiory... podobne do nas. Będą chciały dowiedzieć się czegoś więcej, wypróbować. Dobrze sobie radzisz z tą klingą?
      - Z całą skromnością, owszem. A jeśli to nie wystarczy, studiowałem też Sztuki.
      - Stal wystarczy, choć ogień popłynie im z ran, nie krew. Jeśli chcesz, nakaż Wzorcowi, żeby przerzucił cię teraz na zewnątrz. Dołączę za chwilę, żeby ci pokazać, gdzie schowana jest broń i zapasy. Chciałbym odbyć niewielką wycieczkę i na pewien czas zostawić cię samego.
      - Nie ma sprawy - zapewnił Luke. - Co z tobą, Merle?
      - Muszę wracać do Dworców. Mam zjeść obiad z matką, a potem wziąć udział w pogrzebie Swayvilla.
      - Nie wiem, czy zdoła cię wysłać aż do Dworców - wtrącił Corwin. - To już trochę za blisko Logrusu. Ale dogadasz się z nim jakoś albo vice versa. A jak tam Dara?
      - Od bardzo dawna nie widziałem się z nią dłużej niż kilka chwil - odparłem. - Nadal jest władcza, arogancka i nadopiekuńcza, jeśli chodzi o mnie. Odniosłem również wrażenie, że miesza się w intrygi polityczne dotyczące spraw lokalnych oraz szerszych aspektów stosunków między Dworcami a Amberem.
      Luke przymknął oczy i zniknął. Po chwili zobaczyłem go przy samochodzie Polly Jackson. Otworzył drzwi, usiadł na miejscu obok kierowcy, pochylił się i pogmerał przy czymś w środku. Po kilku sekundach usłyszałem muzykę z radia.
      - Całkiem możliwe - westchnął Corwin. - Wiesz, właściwie nigdy jej nie rozumiałem. Przyszła do mnie znikąd, w niezwykłym okresie mojego życia. Okłamała mnie, zostaliśmy kochankami, przeszła Wzorzec w Amberze i zniknęła. To było jak niesamowity sen. Wykorzystała mnie, oczywiście. Przez lata wierzyłem, że chciała tylko dowiedzieć się czegoś o Wzorcu i o tym, jak do niego dotrzeć. Ostatnio jednak miałem sporo czasu do namysłu i teraz nie jestem już tego pewien.
      - Tak? - zdziwiłem się. - A o co jej chodziło?
      - O ciebie - stwierdził. - Coraz bardziej nabieram przekonania, że chciała urodzić syna bądź córkę Amberu.
      Przeszył mnie dreszcz. Czy to możliwe, by powodem mojego przyjścia na świat były tak zimne kalkulacje? Czy uczucie w ogóle się nie liczyło? Czy zostałem poczęty świadomie, by posłużyć jakimś szczególnym celom? Wcale mi się to nie podobało. Czułem się tak, jak pewnie czuł się Ghostwheel: starannie zaprojektowany produkt mojej wyobraźni i intelektu, zbudowany dla przetestowania hipotez, jakie tylko Amberyta mógłby wysunąć. A jednak nazywał mnie „tatą". I naprawdę mu na mnie zależało. Dziwne, ale sam zacząłem do niego żywić te irracjonalne uczucia. Czy to dlatego, że byliśmy bardziej do siebie podobni, niż świadomie zdawałem sobie z tego sprawę?
      - Dlaczego? - spytałem. - Dlaczego tak jej zależało, żebym się urodził?
      - Mogę tylko przypomnieć jej ostatnie słowa, kiedy dokończyła Wzorzec, po drodze zmieniając się w demona. „Amber", powiedziała, „będzie zniszczony". A potem zniknęła.
      Drżałem cały. Implikacje były tak niepokojące, że miałem ochotę zapłakać, przespać się albo upić. Cokolwiek, byle zyskać chwilę ulgi.
      - Myślisz, że moje istnienie jest częścią długoterminowego planu zniszczenia Amberu?
      - Możliwe - przyznał. - Ale mogę się mylić, mały. Mogę się bardzo mylić, a wtedy przeproszę, że sprawiłem ci ból. Z drugiej strony, popełniłbym także błąd, gdybym cię nie uprzedził, że istnieje taka możliwość.
      Potarłem skronie, czoło, oczy.
      - Co mam robić? - zapytałem. - Nie chcę pomagać w zniszczeniu Amberu. Na moment przycisnął mnie do piersi.
      - Nieważne, kim jesteś i co z tobą zrobiono - rzekł. - Prędzej czy później zyskasz prawo wyboru. Jesteś czymś więcej niż tylko sumą swoich części, Merlinie. Nieważne, jak doszło do twoich urodzin, jak do tej chwili toczyło się twoje życie. Masz oczy, masz mózg i skalę wartości. Nie pozwól, by ktokolwiek cię oszukiwał, nawet ja. A kiedy nadejdzie czas, jeśli nadejdzie, upewnij się, że wybierasz samodzielnie. Nic, co działo się wcześniej, nie będzie wtedy miało znaczenia.
      Te słowa, choć tak ogólne, sprowadziły mnie na ziemię z tego mrocznego miejsca duszy, gdzie się ukryłem.
      - Dzięki - powiedziałem.
      Pokiwał głową.
      - Rozumiem, że twoim pierwszym odruchem będzie doprowadzenie do konfrontacji w tej kwestii - stwierdził. - Jednak to ci odradzam. Niczego nie osiągniesz, a tylko zdradzisz jej swoje podejrzenia. Rozsądek nakazuje rozegrać sprawę ostrożnie i zobaczyć, czego zdołasz się dowiedzieć.
      Westchnąłem.
      - Masz rację, oczywiście. Przybyłeś do mnie, żeby mi to powiedzieć, nie tylko, żeby pomóc mi w ucieczce. Prawda?
      Uśmiechnął się.
      - Martw się tylko o ważne sprawy - poradził. - Spotkamy się jeszcze.
      I zniknął.
      Zobaczyłem go nagle obok samochodu. Tłumaczył coś Luke'owi. Widziałem, jak pokazuje mu kryjówki z zapasami. Zastanawiałem się, ile czasu upłynęło w Dworcach. Po chwili obaj pomachali do mnie, potem Corwin uścisnął Luke'owi rękę i odszedł w mgłę. Radio grało Lili Marlene.
      Skoncentrowałem się i nakazałem Wzorcowi, by przeniósł mnie do Linii Sawall. Na moment zawirowała ciemność, a kiedy odpłynęła, wciąż stałem pośrodku rysunku. Spróbowałem jeszcze raz, tym razem z zamkiem Suhuya. I znowu Wzorzec nie zechciał skasować mojego biletu.
      - Jak blisko możesz mnie przerzucić? - zapytałem.
      Znowu wir, ale teraz jasny. Przeniósł mnie na biały, skalny cypel pod czarnym niebiem, nad czarnym morzem. Dwa półokręgi bladych płomieni ujmowały mnie jak nawiasy. W porządku, stąd już trafię. To Brama Ognia, droga przejścia w Cieniu niedaleko Dworców. Stanąłem przodem do morza i liczyłem. Gdy znalazłem czternastą migoczącą wieżę od prawej, ruszyłem w jej stronę.
      Wynurzyłem się przy powalonej wieży pod różowym niebem. Idąc ku niej, zostałem przeniesiony do szklistej jaskini, przez którą płynęła zielona rzeka. Szedłem brzegiem, aż trafiłem na przejście po kamieniach. Doprowadziło mnie do ścieżki przez jesienny las. Podążałem nią jakieś dwa kilometry, aż wyczułem istnienie przejścia u podstawy iglastego krzewu. Stamtąd trafiłem na zbocze góry. Jeszcze trzy przejścia i dwie dróżki wyprowadziły mnie na szlak, wiodący na obiad z matką. Według nieba, nie miałem już czasu, żeby się przebrać.
      Przystanąłem przed skrzyżowaniem, otrzepałem się, poprawiłem ubranie, przyczesałem włosy. Jednocześnie myślałem, kto odebrałby moje wezwanie, gdybym spróbował połączyć się z Lukiem przez jego Atut - sam Luke, jego upiór, czy może obaj? Czy upiory odbierają sygnały Atutów? Zacząłem się zastanawiać, co dzieje się w Amberze. Myślałem też o Coral i Naydzie...
      Do diabła.
      Chciałbym się znaleźć gdzie indziej. Daleko stąd. Ostrzeżenie Wzorca, przekazane mi przez Luke'a, trafiło na podatny grunt. Corwin dał mi zbyt wiele materiału do przemyślenia, a nie miałem czasu, żeby sobie to wszystko poukładać. I nie chciałem wplątywać się w te rozgrywki w Dworcach. Nie podobały mi się wnioski dotyczące mojej matki. Nie miałem ochoty uczestniczyć w pogrzebie. I czułem się jakby nie doinformowany. Można by pomyśleć, że jeśli ktoś chce czegoś ode mnie... czegoś bardzo ważnego... to przynajmniej poświęci chwilę, wyjaśni mi sytuację i poprosi o współpracę. Gdyby chodziło o krewnego, istniała spora szansa, żebym się zgodził. A zyskanie mojej aprobaty było chyba mniej ryzykowne niż wszelkie sztuczki zmierzające do kierowania moimi działaniami. Chciałem odejść od tych, którzy próbują mną sterować, oraz od intryg, które knuli.
      Mógłbym odwrócić się i odejść w Cień, prawdopodobnie zniknąć w nim. Mógłbym ruszyć do Amberu, opowiedzieć Randomowi o wszystkim, co wiem i co podejrzewam. Ochroniłby mnie przed Dworcami. Mógłbym też wrócić do Cienia-Ziemi, przygotować sobie nową tożsamość, zająć się projektowaniem komputerów...
      Wtedy, oczywiście, nigdy bym się nie dowiedział, co się dzieje i co działo się wcześniej. A co do prawdziwego miejsca pobytu mojego ojca... zdołałem wywołać go w Dworcach, ale nigdzie indziej. Musiał być gdzieś w pobliżu. I nie miał nikogo, kto próbowałby mu pomóc.
      Ruszyłem przed siebie i skręciłem w prawo. Skierowałem się w stronę fioletowego nieba. Zdążę na czas.
      I tak powróciłem do Linii Sawall. Wynurzyłem się z czerwono-złotego malowidła w kształcie gwiezdnego rozbłysku na ścianie frontowego dziedzińca, zstąpiłem po Niewidzialnych Schodach i przez długą chwilę spoglądałem w głąb wielkiej, centralnej otchłani z widokiem na czarną turbulencję poza Krawędzią. Spadająca gwiazda wypaliła swą ścieżkę na fioletowym niebie, kiedy odwróciłem się i skierowałem ku obitym miedzią drzwiom i Labiryntowi Sztuki za nimi.
      Już wewnątrz wspominałem, ile razy zgubiłem się tu w dzieciństwie. Ród Sawall od wieków kolekcjonował dzieła sztuki, a ich zbiór był tak ogromny, że istniało kilka dróg, na które trafiał człowiek w samym labiryncie. Prowadziły go tunelami, gigantyczną spiralą, przez coś, co przypominało starą stację kolejową, a potem, zanim zdążył zawrócić, mijał kolejny zakręt. Kiedyś, pamiętam, błądziłem tu przez kilka dni, aż znaleźli mnie zapłakanego przed kompozycją niebieskich butów przybitych gwoździami do deski. Szedłem tędy teraz, powoli, oglądając stare okropieństwa i trochę nowych. Między nimi trafiały się też przedmioty uderzająco piękne... choćby ta wielka waza, która wyglądała jak wyrzeźbiona z jednego płomiennego opalu. Albo komplet dziwacznie emaliowanych tabliczek z dalekiego cienia. Ich znaczenia i funkcji nikt w rodzinie nie potrafił sobie przypomnieć. Musiałem przystanąć i obejrzeć je znowu, zamiast skorzystać ze skrótu przez galerię. Zwłaszcza tabliczki lubiłem wyjątkowo.
      Podchodząc do ognistej wazy, nuciłem starą melodyjkę, której nauczył mnie Gryll. Wydało mi się, że słyszę cichy szelest, ale rozejrzałem się i nie zauważyłem nikogo. Niemal zmysłowe linie wazy błagały, żeby jej dotknąć. Pamiętałem, ile razy mi tego zakazywano. Powoli wyciągnąłem lewą dłoń i oparłem ją na wypukłości. Waza była cieplejsza, niż powinna. Wolno zsunąłem palce wzdłuż jej boku. Była jak zamrożony płomień.
      - Witaj - szepnąłem, wspominając naszą wspólną przygodę. - To już tak dawno...
      - Merlin? - zabrzmiał cichy głos. Natychmiast cofnąłem rękę. Zupełnie jakby waza przemówiła.
      - Tak - potwierdziłem. - Tak. Znowu szelest i fragment cienia poruszył się w kremowym otworze nad ogniem.
      - Ss - powiedział cień, wznosząc się.
      - Glait? - spytałem.
      - Isstotnie.
      - To niemożliwe. Umarłaś wiele lat temu.
      - Nie umarłam. Sspałam.
      - Kiedy widziałem cię ostatnio, byłem jeszcze dzieckiem. Byłaś ranna. Potem zniknęłaś. Myślałem, że nie żyjesz.
      - To ssen. Ssen, by uzdrowić. Ssen, by zapomnieć. Ssen, by się odrodzić.
      Wyciągnąłem dłoń. Pomarszczona głowa węża uniosła się wyżej, opadła na moje ramię. Gad wpełzł i owinął się wokół ramienia.
      - Trzeba przyznać, że znalazłaś sobie elegancką sypialnię.
      - Wiedziałam, że ten dzban jesst twoim ulubionym. Wiedziałam, że jeśli poczekam dosstatecznie długo, ty wrócisz i zatrzymasz się tu, by go podziwiać. A ja wyczuję to, wzniossę się w sswym ssplendorze i powitam cię. Ojej, ależ urossłeś!
      - A ty wyglądasz tak samo jak dawniej. Może trochę chudsza... Delikatnie pogładziłem ją po głowie.
      - Dobrze wiedzieć, że nadal jesteś wśród nas niby szacowny rodzinny duch. Ty, Gryll i Kergma sprawiliście, że moje dzieciństwo było lepsze, niż być mogło.
      Wysoko uniosła głowę i czubkiem nosa pogładziła mnie po policzku.
      - Twój widok rozgrzewa mi krew, ssłodki chłopcze. Podróżowałeś daleko?
      - Tak. Bardzo.
      - Którejś nocy najemy się myszy i położymy przy ogniu. Zagrzejesz mi misseczkę mleka i opowiesz o sswoich przygodach od dnia, gdy opuściłeś Linie Ssawall. Poszukamy kości ze szpikiem dla Grylla, jeśli ciągle tu jesst...
      - Teraz służy chyba mojemu wujowi Suhuyowi. Co z Kergma?
      - Nie wiem. To już tak dawno... Przycisnąłem ją do piersi, żeby się rozgrzała.
      - Dziękuję, że czekałaś na mnie w swej wielkiej drzemce, by mnie pozdrowić i...
      - To nie tylko przyjaźń i powitanie.
      - Nie tylko? Co jeszcze, Glait? O co chodzi?
      - Rzecz do pokazania. Idź tędy.
      Ruchem głowy wskazała kierunek. Poszedłem w tamtą stronę - co i tak zamierzałem - do miejsca, gdzie korytarz się rozszerzał. Czułem, jak drży na moim ramieniu i mruczy ledwie słyszalnie, jak to czasem czyniła.
      Nagle zesztywniała i uniosła głowę, kołysząc nią lekko.
      - Co się stało? - zapytałem.
      - Myszy - odparła. - Myszy niedaleko. Muszę zapolować... kiedy już ci pokażę... tę rzecz. Śniadanie...
      - Jeśli chcesz najpierw coś zjeść, zaczekam.
      - Nie, Merlinie. Nie wolno ci się sspóźnić na to... co cię tu ssprowadziło. Czuję, że to ważne... Później... będę jadła... szkodniki...
      Dotarliśmy do szerokiego, wysokiego fragmentu oświetlanego przez okna w stropie. Cztery wielkie elementy metalowej rzeźby - głównie z brązu i miedzi - wznosiły się wokół nas, ustawione asymetrycznie.
      - Dalej - poleciła Glait. - Nie tu.
      Na najbliższym rogu skręciłem w prawo i ruszyłem dalej. Po chwili trafiliśmy na kolejną ekspozycję. Przypominała metalowy las.
      - Powoli teraz, sspokojnie. Wolno, ssłodki demonku.
      Zatrzymałem się i przyjrzałem drzewom, jasnym i ciemnym, lśniącym i zmętniałym. Żelazne, aluminiowe, brązowe, wywierały niezwykłe wrażenie. Tej ekspozycji nie było, gdy szedłem tędy ostatnim razem, wiele lat temu. Nic dziwnego, naturalnie. Zmiany nastąpiły też w innych miejscach, które dziś mijałem.
      - Teraz. Tutaj. Sskręć. Zawróć. Zagłębiłem się w las.
      - Na prawo. Do tego wyssokiego. Stanąłem przed wygiętym pniem najwyższego drzewa po prawej stronie.
      - To?
      - Tak. Wpełznij... do góry. Proszę.
      - Mam na nie wejść?
      - Isstotnie.
      - Dobrze.
      Sympatyczną cechą stylizowanego drzewa... a przynajmniej tego stylizowanego drzewa... było, że wyginało się, nabrzmiewało, skręcało się tak, by łatwiej trafić na oparcie dla nóg i rąk, niż się z początku wydawało. Znalazłem chwyt, podciągnąłem się, oparłem stopę, podciągnąłem się znowu, pchnąłem.
      Wyżej. Jeszcze wyżej. Zatrzymałem się jakieś trzy metry nad podłogą.
      - Hm... Co mam robić, skoro już tu jestem? - spytałem.
      - Wejdź wyżej.
      - Po co?
      - Sspokojnie. Dowiesz się wkrótce.
      Podciągnąłem się jeszcze pół metra i wtedy je wyczułem. Nie tyle mrowienie, ile rodzaj ucisku. Bywa, że czuję tylko mrowienie, jeśli prowadzą do jakiegoś niebezpieczeństwa.
      - Tu w górze jest przejście - oznajmiłem.
      - Isstotnie. Leżałam zawinięta wokół gałęzi niebiesskiego drzewa, kiedy cieniomisstrz je otworzył. Zabili go potem.
      - A zatem musi prowadzić do czegoś ważnego.
      - Tak ssądzę. Nie umiem dobrze oceniać... ludzkich sspraw.
      - Przeszłaś tam?
      - Isstotnie.
      - A więc jest bezpiecznie?
      - Isstotnie.
      - Dobrze.
      Wspiąłem się jeszcze kawałek. Opierałem się sile, póki nie ustawiłem obu stóp na tym samym poziomie. Wtedy poddałem się ciągowi i pozwoliłem, by przejście mnie przeniosło.
      Wyciągnęłem przed siebie ręce na wypadek, gdyby powierzchnia była nierówna. Ale nie była. Podłogę pokrywała przepiękna mozaika z kafelków czarnych, szarych, srebrnych i białych. Po prawej stronie był jakiś geometryczny wzór, po lewej wizerunek Otchłani Chaosu.
      Jednak tylko przez moment kierowałem wzrok w dół.
      - Boże wielki! - zawołałem.
      - Miałam rację? To ważne? - spytała Glait.
      - To ważne - potwierdziłem.